Platforma Obywatelska, od kiedy pamiętam, mówiła że walczy o prawa kobiet. O ich niezależność. O to, by miały więcej decyzyjności. O ich niedyskryminację. I o szereg innych praw, które zdaniem Platformy kobietom się słusznie należą, ale przez zpatriarchalizowany konserwatyzm mieć ich w Polsce nie mogły. Walka o te prawa i ich realizację została wpisana w Platformie jako jeden z filarów jej obecności w polityce. Spośród wszystkich sztandarów programowych, ten wzniesiono najwyżej.
Niespełna dwa lata temu przemaszerowano z tym sztandarem przez Polskę przy skandowanych niewybrednych hasłach, z których do zacytowania dla kulturalnych ludzi, można przytoczyć jedynie „mój brzuch, moja sprawa”. Z tygla środowisk politycznych i społecznych, które wtedy szły przez ulice polskich miast pod przywództwem Marty Lempart, Platformie udało się na strajku kobiet zarobić najwięcej. Mimo, że szefowa strajku kobiet dystansowała się od wszystkich partii. Z tego dystansowania pojechała do Brukseli i spotkała się z Donaldem Tuskiem. Dziś, z perspektywy kolejnych zdarzeń i ostatnich występów przewodniczącego PO nietrudno dostrzec, że walka o prawa kobiet była tylko fasadą, za którą kryła się ta sama nędzna żądza małych ludzi – odsunięcia sprawujących władzy od jej sprawowania przez rewoltę. Donald Tusk i jego partyjni koledzy, mniej koleżanki, bo ze względu na nieurodzaj przemowności, niewiele im w PO powiedzieć dają, wypracowali najbardziej przewrotny model operowania w świecie polityki. Głoszą demokrację, która ich mierzi. Walczą o praworządność, która ich ogranicza. Chcą władzy, do której sprawowania nie mają żadnego mandatu.
Walka o prawa kobiet stała się dla Donalda Tuska wygodnym damskim (nomen omen) pistolecikiem, który można zawsze wyciągnąć z torebki w razie czego. Wyciągnąć i pomachać. Machano prawami kobiet wszędzie i bez ograniczenia. I wiele kobiet uwierzyło, że jest w Polsce partia, która autentycznie troszczy się o ich los. Jak grzyby po deszczu powstawały stanowiska pełnomocników ds. równego traktowania kobiet, zasuwano wyborcze listy na zamek w formacie fifty fifty, organizowano konferencje, powoływano stowarzyszenia i sięgano śmiało po „słabą” płeć przy obsadzaniu eksponowanych stanowisk. Premierem została Ewa Kopacz, a kandydatem na prezydenta Małgorzata Kidawa-Błońska. W tej przedziwnej balladzie o kobietach rozhuśtano również szaleństwo słowotwórcze tworząc feminatywy, których formy wielokroć budzą śmiech, właściwie pusty. Tam przecież nic nie ma.
Prawda o pustości haseł, które głosiła Platforma więcej niż dekadę objawiła się w Lubuskiem, choć jej symptomy dostrzegaliśmy już wcześniej. Przypomina się tu obrazek samotnej Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która, opuszczona przez kolegów, ogłaszała rezygnację z kandydowania na wiadomy urząd. Teraz jednak wydarzyło się coś zupełnie innego. Jedna, z pozoru niepozorna sprawa, wywraca dziś całą Platformę Obywatelską. Więcej, wywraca całe to prokobiece kłamstwo, którym przez lata tatuowano opinię publiczną dla politycznego zysku. Wywraca całe środowisko feministek wszelakich. Gdzie dzisiaj one wszystkie są?
Magdalena Szypiórkowska z PO nie przyszła do posła PiSu, nie marszałek z PiSu ją zlekceważył i nie środowisko PiSu zostawiło ją samą sobie w sytuacji, w której się znalazła. Przyszła do swoich. Przyszła pewna, że pomoc otrzyma, bo jakże mogłoby być inaczej? Od kogo innego miałaby się spodziewać pomocy, w podręcznikowej sytuacji – opowiadanej przez feministyczne dewotki – ukrzywdzenia, jak nie od swojego ugrupowania, szczególnie od kobiet ze swego ugrupowania. Walka o prawa kobiet dla Krystyny Sibińskiej z PO i Elżbiety Polak z PO, znaczy tyle, ile można o tym powiedzieć, ale nic, jeśli trzeba coś zrobić. Zrobić dla kobiet.
Przy stołach konferencyjnych, w czasie paneli Lubuskiego Kongresu Kobiet opowiadały latami rzeczy, które dziś są wyrokiem na ich prawdomówność, szczerość i ludzką postawę. Poseł Sibińska, co brzmi dziś kuriozalnie, brała w ubiegłorocznym kongresie udział jako prelegentka w panelu „Gruntowanie cnót niewieścich”. Marszałek Polak tym kongresom matkuje. Tam troska o dobro kobiet wylewa się z każdego zanadrza, a ona matka jakby każdą Lubuszankę mogła, to by przytuliła. I na tym koniec.
Sprawa Magdaleny Szypiórkowskiej, gdzie kobiety z PO kobiecie z PO, zgotowały ten los, jest jak fala tsunami. Dla polskiej polityki. Dla ideologi, która do złudzenia przypomina powojenne miraże komunizmu „kobiety na traktory”. Dla poczucia bezpieczeństwa kobiet. Dla wiarygodności osób, które za hasłem walki o to bezpieczeństwo stoją. To, że Szypiórkowska została opuszczona przez Sibińską i Polak, tuzy kobiecego frontu walki o prawa kobiet w Lubuskiem, to szok. Ich moralność się gdzieś zapodziała, o ile w ogóle była, ale gdzie podział się cały pion komsomolskiej równości praw kobiet? Bo jakoś nie błysnął mi w mediach społecznościowych hasztag #muremZaSzypiórkowską. Nie słyszę chóru tych wszystkich pań od Magdaleny Środy, przez Joannę Senyszyn, Joannę Scheuring-Wielgus, Annę Marię Żukowską po Martę Lempart. Nie słyszę lubuskiej posłanki Anity Kucharskiej-Dziedzic ze stowarzyszenia „Baba”. Nie słyszę pełnomocnika ds. równości Magdaleny Balak-Hrynkiewicz i nie słyszę głosu jej poprzedniczek na tej funkcji. Cisza. Głucha. Jak makiem zasiał. Nie ma ich. Mimo, że Magdalena Szypiórkowska jest z PO. Co by było, gdyby była z PiSu? W myśl zasady ***** PiS, ***** Szypiórkowską??? Smutne. Dojmująco smutne. Na szczęście są jeszcze niezależne media, dla których krzywda nie ma legitymacji partyjnej. A liczy się człowiek. Kobieta.
foto.Pixabay