Akcje na rzecz pomocy owadom zapylającym są modne i efektowne, jednak myśląc o prawdziwej pomocy pszczołom należy przyjąć, że od PR ważniejszy jest zdrowy rozsądek – uważa Antoni Ożóg, prezes Wojewódzkiego Związku Pszczelarzy w Opolu.
Obecnie w Polsce pasieki prowadzi około 80 tysięcy pszczelarzy, którzy posiadają 2,2 miliona pszczelich rodzin. Jak podkreślają hodowcy tych owadów, prawdziwym problemem staje się dostęp do pożytku dla pszczół. „Nie ma tyle bazy pożytkowej, żeby zaspokoić popyt. Jest głód w pasiekach, można powiedzieć” – powiedział PAP Piotr Krawczyk, prezes Regionalnego Związku Pszczelarzy w Częstochowie.
Powodem takiego stanu rzeczy, zdaniem pszczelarzy, są zmiany w rolnictwie, które powodują że na dużych obszarach uprawia się jeden gatunek roślin. W takiej monokulturze owady mogą liczyć na nektar i pyłek przez krótki okres czasu. Jednocześnie z krajobrazu znikają miododajne lipy i akacje, a w terenach zabudowanych panuje moda na łatwe do utrzymania, betonowe nawierzchnie. W ocenie pszczelarzy, ogłaszane co pewien czas akcje na rzecz ratowania pszczół są równie efektowne, jak nieskuteczne.
„Przerażają mnie ule na dachach. Proszę się położyć na dachu wysokiego wieżowca przy letniej pogodzie. Pszczoły wcale lepiej tego nie odczuwają. Dla owadów lepiej, żeby ul stał pod drzewem, a nie na wyłożonej papą +patelni+. Paradoksalnie, w miastach pszczół jest całkiem sporo, choć nie jest to miejsce, gdzie trzeba wstawiać ule. W mojej ocenie, pasieka w takim miejscu to może fajny PR dla właściciela na kilka minut, ale dla pszczół to trwała męczarnia” – uważa Krawczyk.
Także Antoni Ożóg, prezes Wojewódzkiego Związku Pszczelarzy w Opolu, z rezerwą podchodzi do różnego rodzaju jednorazowych akcji wspierania owadów.
„W swoim czasie była moda na kupowanie nasion roślin miododajnych, które były następnie rozdawane przypadkowym osobom. Oczywiście, wszystko, co kwitnie i daje szansę na wykarmienie pszczół przez cały sezon, ma znaczenie dla owadów. Jednak jednorazowy PR nie zastąpi przemyślanych akcji prowadzonych na odpowiednią skalę. Bo policzmy: jaki realny efekt przynosi rozdanie malutkich, symbolicznych wręcz, a jednostkowo bardzo drogich paczuszek nasion? Ile z nich będzie wysiane, a ile trafi do szuflady? Za te same pieniądze można przecież kupić zdecydowanie więcej nasion w dużych opakowaniach, a następnie wysiać je w miejscach uzgodnionych z rolnikami i pszczelarzami. Rozumiem, że cel tych akcji jeszcze bardzo szczytny, ale musimy także myśleć o efektach” – powiedział Ożóg.
Zdaniem pszczelarzy, dla poprawy stanu owadów zapylających, konieczny jest szeroki program obejmujący zarówno efekt skali, jak i specyfiki polskiego rolnictwa oraz niektórych przyzwyczajeń.
„Mamy bardzo nowoczesne rolnictwo, jednak na tysiącu hektarów kukurydzy pożytku nie ma co szukać. Rzepak w czasie kwitnienia to dobra sprawa, ale co potem? Na szczęście, coraz więcej rolników stosuje jako poplon rośliny, które dają owadom szansę na zdobycie pokarmu. Ale dopiero siane na dużą skalę pasy kwietne przy polach, nasadzenia odpowiednich gatunków drzew i krzewów dadzą wymierne efekty. Podobnie z łąkami i trawnikami. Odejście od niskiego i zbyt częstego koszenia daje nie tylko oszczędność paliwa, ale i szansę chociażby na zakwitnięcie koniczyny białej. My ze swej strony opracowujemy już projekt obsadzenia ścieżek rowerowych w całym województwie krzewami różnych gatunków, które szybko wchodzą w okres kwitnienia, mogą służyć wielu gatunkom owadów, a na dodatek dodają kolorytu krajobrazowi regionu” – podkreśla Ożóg.