Wydaje się, że ze zjawiskami typu żonglerka pojęciami, zwana uczenie redefinicją lub też nowocześnie (sztuka!) dekonstrukcją i dysonanse poznawcze, czy też całą masą językowego (i nie tylko) schamienia, powszechnej wulgaryzacji zwanej zgrabnie i symbolicznie „urbanizacją” oraz twórczego zidiocenia, infantylizacji i prymitywizmu w tzw. przestrzeni publicznej, przyjdzie nam żyć jeszcze długo … (a już chciałem wiedziony romantycznym przyzwyczajeniem dodać „i szczęśliwie”). Trwająca kampania wyborcza jest tu tylko swoistym epizodem, bowiem żadne , choćby najbardziej optymistyczne i romantyczne (nomen, omen) prognozy nie wspominają raczej o jakowymś odrodzeniu, przesileniu, przełomie, przesycie, masowym proteście, czy też innej w tej materii kontrofensywie kultury przyzwoitości.
Przy okazji niejako chylę czoła przed szlachetnymi intencjami i intelektualnym wysiłkiem redaktora (!) Marcina Kędryny (pozdrawiam), który w ubiegłotygodniowym felietonie na łamach MGL usiłował wytłumaczyć zasadnicze wszak różnice między dziennikarstwem informacyjnym a publicystyką. Wywód był aż nadto precyzyjny i metodologicznie nienaganny, tyle że o efektach nawet trudno pomarzyć, bowiem taki uporządkowany i logiczny medialny świat dawno już nie istnieje, zastąpiony w tzw. głównym nurcie przez „planowy chaos”. Resztki tego porządku zaś funkcjonują jedynie w niszowych raczej periodykach, o których z kolei ja pisałem tydzień temu. Przypominam sobie za to czynione przed laty rozmaite próby uporządkowania tej sfery, które nigdy nie wyszły poza fazę propozycji i projektów.
Dziś w mediach masowych, że o tzw. społecznościowych nie wspomnę nikt się takimi subtelnościami nie przejmuje. W przestrzeni publicznej funkcjonuje bowiem „wygodne” pod wieloma względami pojęcie dziennikarz, z wyróżnikiem grzecznościowym, ani merytorycznym, ani funkcjonalnym „redaktor’ i kropka. Słowem, czy nam się to podoba, czy nie, w społecznym odbiorze znajdujemy się w jednej kategorii razem z Lisem, Olejnik („Kropka nad i” to show, a nie publicystyka), Pińskim i Czuchnowskim, a nawet Wielowiejską, Oracz i Kolendą.
Poświęciłem dziś większość mego felietonu (pro domo sua) mediom, które wbrew misji pełnią najbardziej destrukcyjną i cyniczną rolę w rozpowszechnianiu, promowaniu, inicjowaniu i propagowaniu całej tej masy patologii społeczno-etycznych i językowych, zgodnie z powszechnymi dziś regułami tabloidów, gdzie ewentualna wiarygodność stoi na ogół w sprzeczności z poczytnością, czy klikalnością. Podobne reguły dotyczą dziś też najnowszej produkcji filmowej (stąd tytuł) Agnieszki Holland, na omawianie której szkoda wszak czasu i Państwa, i mojego. Choć sama ta dość charakterystyczna postać, twórczyni (?) zastępującej niegdysiejszy talent emocjonalną, na pograniczu obłędu działalnością quasi-polityczną z nienawiści do PiS, Kościoła i tradycji musiała (?) zaowocować … propagandowym filmem-agitką tuż przed wyborami, to wydaje się, że „Zielona granica”(mimo rozdmuchanej ponad miarę swoistej „nagrody pocieszenia” w Wenecji) odniesie skutek odwrotny do zamierzonego. I nie chodzi wyłącznie o kompromitujący brak kontekstu geopolitycznego zwanego umownie „wojną hybrydową” Putina . Toteż o nieoczekiwanych, choć możliwych do przewidzenia skutkach „występku” Agnieszki Holland już za tydzień.
*Włodzimierz Ilicz Lenin r.1921