Wizytom takich, jak ta prezydenta Joe Bidena, towarzyszy sporo dyplomatycznej dymnej zasłony. To aspekt oczywistej pragmatyki prowadzenia polityki na wyższym poziomie. W niej wiele istotnych spraw toczy się za medialnymi fajerwerkami i łopotem sztandarów. Dla medialnej widowni, dla której polityka ma być lekkostrawną, nie obciążającą intelektu paszą, produkowany jest pokaz specjalny, show przygotowane przez speców od PR. To co istotne dzieje się w wąskim gronie osób kompetentnych. Najważniejsze ustalenia w takiej wizycie pozostają nieodkryte, często poufne. Nam mediaworkerom, jako że istota zostaje niedostępna, pozostaje zajmowanie się domniemaniami i symboliką.
A w symbolicznym sensie niespodziewana (niepodziewana dla publiki) wizyta prezydenta USA w kraju ogarniętym wojną, pod nosem rosyjskiego wojska, w zasięgu rosyjskich rakiet i dronów, jest prowokacją ośmieszającą agresora. Jawnym pokazaniem Rosji, że „zrobimy co chcemy i nic nam nie zrobicie”. Wysłaniem na Kreml komunikatu „za krótcy jesteście”. Dlatego jest też niesłychanym wzmocnieniem morale walczącej Ukrainy. Pokazem sojuszniczej siły. Moralnym wsparciem Ukraińców nie tylko tych walczących w okopach, ale także tych udręczonych zbrodniami i zmagających się z trudami przerażającej, niewyobrażalnej codzienności. W której troska o dostęp do chleba, prądu, wody i ciepła jest wyzwaniem. W tej jakże symbolicznej scenie przechadzki po Kijowie, podczas pierwszego w historii pobytu prezydenta USA na Ukrainie, jest coś z klimatu scen filmowych westernów, na których szeryf przechadza się po miasteczku pełnym zaczajonych złoczyńców.
Jest też i głębsza geopolityczna symbolika. Oto przyjeżdża do Kijowa, nowy suweren, wielki globalny gracz i swoją obecnością mówi, że porządek jałtański już nie obowiązuje. Pokazuje światu, że Ukraina już nie jest moskiewskim dominium. Używając nieco kolokwializmów, Biden wizytą na Ukrainie wybił Moskwie siekacze, bez których jej imperialne zapędy będą już tylko złudzeniem. Umowa Stalin – Roosevelt została wypowiedziana jednostronnie urbi et orbi i Rosja, aczkolwiek nadal groźna, postawiona została do kąta, wraz z całym swoim atomowym arsenałem.
Warto też zauważyć, że przygotowania do tej wizyty były bez wątpienia śledzone przez rosyjski wywiad. Zbyt poważne to przedsięwzięcie, aby dało się je przed rosyjskim służbami ukryć. A mimo to USA zdolne były do takiego zabezpieczenia wywiadowczego wizyty głowy swojego państwa na terenie, który jeszcze rok temu Rosja uznawała za „swój”, że wizyta przebiegła bez najmniejszych zakłóceń. I tu nasuwa się chyba oczywista refleksja. Otóż zorganizowanie wizyty pod nosem rosyjskich służb i przy świadomości, że one o tych przygotowaniach wiedzą, dowodzi, że Amerykanie wiedzą, to co rosyjskie służby wiedzą. A idąc dalej, Amerykanie wiedzą, że Rosjanie są wobec tych przygotowań bezradni, bo sytuacja jest pod amerykańską kontrolą. Warto zatem widzieć wizytę prezydenta Bidena w Kijowie, nie tylko jako czyn bohaterski, czego ujmować prezydentowi Bidenowi nie można, ale także jak na demonstrację amerykańskiej siły kontrwywiadowczej. I pokazanie Rosjanom, że cokolwiek zamierzają, to Amerykanie o tym wiedzą.
fot.Pixabay