Historycy i politolodzy pospołu dowodzą, że ustrój zwany potocznie, a może ex definitione(?) demokracją, czyli władzą ludu (sic!) ma swoje korzenie w starożytnej Grecji i Rzymie. I nawet jeśli dzisiejsze formy i kształty tego ustroju są precyzyjnie i pojęciowo nie do zdefiniowania, to poprzedzające je formy, choćby demokracji bezpośredniej, aż do różnych odmian przedstawicielskiej, czyli pośredniej, związane są nierozłącznie z kulturą polityczną Zachodu. Można je zatem uznać „od biedy” za swoiste ścieżki rozwoju i doskonalenia.
A tak na marginesie, kto to powiedział, że „rozwijamy się, ale nie doskonalimy”? Tu pewną trudność będą mieli zapewne wszelkiej maści spóźnieni nadgorliwcy, którzy w związku z barbarzyństwem Putina chcą unieważnić całą rosyjską kulturę, z literaturą na czele, bowiem autorem tej sentencji jest pisarz i myśliciel ukraińsko-rosyjski (sic!) Mikołaj Gogol.
Ale wróćmy do demokracji, która w postaci kuriozalnej zgoła, za „czasów słusznie minionych” była również udziałem wielu z nas. Poczynając wszak od nazwy, czyli „demokracji ludowej”, która ex definitione była przypadkiem pojęciowego pleonazmu, to bodaj najbardziej dosadne i dowcipne (choć wielu z nas wówczas raczej do śmiechu nie było), wydawało się porównanie demokracji do demokracji ludowej, jak krzesła do krzesła elektrycznego.
Zmierzam do tego, że jako się rzekło dla wielu z nas początek lat 90. ub. w. to czas ogromnego apetytu na wolność (w tym wolność słowa), wybór, uczciwość, prawdę, kompetencyjność, odpowiedzialność, a nawet gospodarkę rynkową (tak, tak) i mówiąc najogólniej demokrację przedstawicielską w cywilizowanym, europejskim kształcie.
Jak to wyglądało w rzeczywistości i od początku starsi pamiętają ową „reglamentowaną demokrację”, a młodzi mogą dziś już przeczytać w wielu publikacjach uczciwych historyków, a nawet w niektórych podręcznikach (II tom do HiT w drodze). Okrągły Stół, Magdalenka, wybory 4. czerwca 1989 r., ”gruba kreska”, brak rozliczeń zbrodni komunistycznych, uwłaszczanie etc. Poszło nie tak, choć przecież teoretycznie np. zasady rozliczania naszych przedstawicieli (wybrańców) nawet w obecnym kształcie wydają się cywilizacyjną oczywistością.
Czyli ktoś kto uczciwie (!) wypełnił wyborcze obietnice najogólniej rzecz ujmując, powinien zostać nagrodzony reelekcją, zaś ten, który tym oczywistym zgoła zasadom się sprzeniewierzył powinien ponieść karę w postaci braku elekcji. Oczywiście rzecz upraszczam nieco dla przejrzystości wywodu pomijając np. partyjne kalkulacje, sojusze i listy, ale też frekwencję i metody liczenia głosów wyborczych, że o dostępie do urn nie wspomnę.
Co zatem poszło nie tak, skoro przy okazji kolejnych wyborów („święta demokracji”) mamy kłopoty z trzeźwą oceną kandydatów, „ślepymi emocjami”, mizerną frekwencją (ok. polowy naszych współobywateli… etc. – znają Państwo ten mój wywód pewnie na pamięć).
A’propos frekwencji, to może warto jeszcze przypomnieć, że socjologicznej proweniencji (zliczalna matematycznie) prawda głosi, że czym ona niższa, tym większe szanse … najgorszych kandydatów.
Kończąc zaś dzisiejsze przedwyborcze rozważania chcę wspomnieć o „osieroconych” najpierw przez PO, a później przez Kukiza JOW-ach, w których, jako jedynych możliwa jest rzetelna i personalna ocena kandydata. Ale o tym już za tydzień.