Znajoma Irina wraz z 8-letnią córką są właśnie w drodze do Kijowa. Dziecko pół roku nie widziało taty a żona męża.
Andriej pracuje. Jest ciężko. Jak twierdzi, jest w stanie zarobić tylko na „mieszkanie i papierosy”. Te ostatnie są na Ukrainie zresztą relatywnie tanie, choć zapewne równie co polskie niezdrowe. Dostał już powołanie do wojska. Oby zdążyli się zobaczyć i sobą nacieszyć.
Irina przez ponad połowę pobytu w Polsce pracowała – początkowo nie mogła się w nowej sytuacji odnaleźć. Język i kultura wprawdzie podobne, ale dom inny, nie swój, a w Kijowie został mąż, który słyszał syreny alarmowe niemal codziennie i w każdej chwili mógł trafić na front. I relacje na Telegramie, śledzone codziennie. Irina wysyłała część zarobionych pieniędzy Andriejowi na przetrwanie.
Ich córka Katia nauczyła się nieźle mówić po polsku. Zwłaszcza jej ciężko było wyjeżdżać z powodu nawiązanych w Polsce przyjaźni. Były dziecięce łzy. Podczas jednej z rozmów 8-latka z żalem wyznała: „Ja nie mam gdzie żyć”. Tu nie czuła się do końca u siebie, zdając sobie jednocześnie już sprawę z tego, co dzieje się w jej ojczyźnie oraz że bezpieczna przyszłość tam jest póki co bardzo niepewna.
Co być może najważniejsze: Irina i jej córka wiedzą, że jeśli będzie źle, jeśli ich życie będzie zagrożone, mogą i mają gdzie do Polski wrócić. W rolniczej rodzinie mojego szwagra, która ich przyjęła pod swój dach, się nie przelewa, ale są rzeczy te ważne i te najważniejsze.
Teściowa Iriny, Tatiana, pochodzi z Zaporoża i też jest obecnie w Polsce. Pytana, czy będzie miała dokąd wrócić, co z jej domem, odpowiada: „Dom wprawdzie stoi, ale mieszkać nie mam gdzie.” Kiedy podczas moich wakacji dowiedziała się, że jestem dziennikarzem, powiedziała: „Musisz powiedzieć Polakom, że są wspaniali, że tak nam pomagają.”
Niniejszym to robię i na tym wpisie nie koniec. Tak jak niestety wciąż nie koniec rosyjskiej choroby imperializmu.