Czy szkoła bez ocen to dobry pomysł? Odkąd ta motywowana szlachetną nadzieją na postęp w oświacie i utopijne z natury wyrównywanie szans idea pojawiła się w Gorzowie z entuzjastyczną akceptacją nie tylko wszak aktywistów z politycznymi ambicjami, wzbudza ona zarówno mój niepokój, jak niekłamaną troskę. Nie trzeba by (choć przecież warto!) znawcą literatury francuskiej, żeby znać dowcipną, ponadczasową przygodę Molierowskiego bohatera, który przypadkiem dowiedział się, że mówi prozą.
Jeśli więc wszelkie pomysły dotyczące oświaty i wychowania dotyczące programów, struktur i metod muszą być ze swej natury ostrożne, przemyślane, odpowiedzialne i roztropne, powinny podlegać szczególnej trosce i analizie łącznie z ich ideowymi (i ideologicznymi?) źródłami.
Zatem warto wszystkie „nowe inicjatywy” łącznie z tymi podszytymi dobrymi intencjami poddawać krytycznej, kontekstowej analizie i ocenie, mając wszak na uwadze nie tylko intencje, ale szczególnie nawet dalekosiężne rezultaty. I nawet jeśli o oświacie i wychowaniu w III RP nie da się powiedzieć z dzisiejszej perspektywy zbyt wiele dobrego, to ich naprawa musi być poddana wielu rygorom.
Oczywiście dogłębna analiza ostatniego 30-lecia znacznie przekracza ramy felietonu, ale skrótowo rzecz ujmując nad polską szkołą unosił się permanentny duch reformatorski z przewagą pseudoliberalnych idei lub jak kto woli kompletnego ideowego chaosu. Dość wspomnieć, że ministerialne funkcje w przeszłości pełniły takie tuzy profesjonalizmu i intelektu jak np. niejaki Giertych („Giertych do wora, wór do jeziora”- to hasło z GW), pani Szumilas (miała kompromitujące kłopoty z wypełnieniem testu z j. polskiego dla 6-klasistów), czy pani Hall, która w merytorycznej radiowej rozmowie wykazała się (mam nagranie) rozczulająca ignorancją.
I choć to lista dalece niepełna to panujący do niedawna w naszej oświacie chaos ideowy, programowy i organizacyjny wciąż jest niezwykle trudnym wyzwaniem i zadaniem na przyszłość. Przyszłość, którą wielu utożsamia z fałszywym pojęciem postępu i bezrefleksyjnym naśladowaniem eksperymentów wszelakich „ćwiczonych” już na tzw. Zachodzie. Ileż to razy „łapaliśmy się za głowy”, czy też „pukaliśmy się w czoło” słysząc np., że w postępowej (sic!) Szwecji nie poprawiano uczniom błędów w zadaniach matematycznych, żeby ich nie stresować i nie „stygmatyzować”.
O niebezpieczeństwie tego typu „myślenia” popartego lewackiej proweniencji „szlachetną” równościową utopią warto i dziś pamiętać, choćby w kontekście praktycznie chybionego często nauczania integracyjnego, które odbywa się „kosztem” dzieci uzdolnionych. To temat ważny wprawdzie, ale na inną okazję i wart odrębnego omówienia.
Jakkolwiek wszystkie tego typu eksperymenty powinny budzić czujność myślących roztropnie, kontekstowo, a osobliwie perspektywicznie w sensie rozwojowym i wspólnotowym. To może banał, ale bez jednostek wybitnych wyposażonych w ponadstandardową wiedzę i umiejętności od szkoły poczynając nie mamy szans na jakikolwiek rozwój i… postęp.
Może zatem sięgając do bogatej literatury na temat roli szkolnych stopni, wszelakiej gradacji i hierarchii w procesie nauczania i wychowania, jeszcze raz przemyśleć pomysł ze „szkołą bez ocen”?
Dziękując pięknie gorzowskim aktywistkom za dobre intencje i troskę o „postęp”. Wszak nie od dziś wiadomo, że „dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane”. A co jeśli jednak piekła nie ma?