Ewakuacja z linii frontu: dla jednych szansa, dla innych dramat; „Kocham cię, ale zostaję”

Fot. Archiwum prywatne Vostok SOS/za PAP

Fot. Archiwum prywatne Vostok SOS/za PAP

Vostok-SOS to ukraińska fundacja, która zajmuje się ewakuacją ludności cywilnej z obszarów frontowych. Jej pracownicy mają za zadanie przewieźć jak najwięcej Ukraińców w bezpieczne miejsce, znaleźć im zakwaterowanie czy opiekę medyczną. W rozmowie z PAP.PL koordynator akcji ewakuacyjnych Jarosław Kornijenko mówi o szczegółach takich działań oraz dramacie ludzi, którzy mimo ogromnego ryzyka postanawiają zostać w swoim domu.

PAP.PL: Jak wygląda ewakuacja podczas rosyjskiego ostrzału? 

Jarosław Kornijenko: To trudne zadanie. Tym bardziej, że specjalizujemy się w ewakuacji osób o ograniczonej sprawności ruchowej, seniorów, osób niepełnosprawnych. Kiedy działamy na linii frontu, ewakuacja musi być dynamiczna. Ratownicy muszą skutecznie zapanować nad histerią, atakiem paniki, otępienia czy agresji ze strony ewakuowanych. Trzeba też zyskać ich zaufanie. Bo przecież muszą nagle opuścić swój dom, miejsce, rzucić wszystko i jechać w nieznane. Są przerażeni. Musimy ich przekonać, że chcemy dla nich jak najlepiej, żeby się nie bali, że będziemy im pomagać na każdym etapie ewakuacji, od znalezienia im dachu nad głową, po pomoc psychologiczną czy medyczną. A w tyle głowy mieć świadomość, że jesteśmy na linii ostrzału, gdzie nie ma czasu na dyskusję. 

PAP.PL: A zdarza się, że osoba, która została ewakuowana, wróciła później do okupowanego miejsca, do swojego domu? 

Jarosław Kornijenko: Tak. Pamiętam historię, która była dla mnie szczególnie bolesna. W czerwcu zeszłego roku raszyści zajęli Lisiczańsk. Ewakuowaliśmy stamtąd wszystkich, kogo się tylko dało. Szukaliśmy w całym kraju miejsc, gdzie moglibyśmy kierować osoby o ograniczonej sprawności ruchowej. W końcu znaleźliśmy dom pomocy społecznej, który mógł przyjąć grupę osób. Kiedy tam dotarliśmy, jedna z kobiet powiedziała do mnie:

– Zabierzcie mnie z powrotem do domu. 

PAP.PL: Co z nią się stało? 

Jarosław Kornijenko: My nie możemy nikogo trzymać na siłę. Nie odsyłamy ewakuowanych ludzi na linię frontu. Wróciła do Lisiczańska, który był zajęty przez Rosjan. Jeśli ludzie chcą wrócić, muszą to zrobić na własną rękę. My możemy im tylko życzyć bezpiecznej podróży. 

Bardzo często zdarza się również, że ludzie chcą się ewakuować, ponieważ dzień wcześniej był ciężki ostrzał i ledwo go przeżyli. Ale następnego dnia, gdy akurat noc była spokojniejsza, ludzie nie chcą już nigdzie jechać. Tak było np. w Bachmucie, gdzie zarządzono nawet przymusową ewakuację. Wiele starszych osób nie dało się przekonać. Wnuki nagrywały wiadomości wideo:

– Babciu, czekamy na ciebie, proszę przyjeżdżaj.

My przychodzimy do jej domu, by ją ewakuować, a ona odmawia. Nagrywamy wideo dla wnuczki, a babcia mówi:

– Kocham cię, ale nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Przepraszam, zostaję tutaj.

Nawet nie wyobrażam sobie uczuć wnuczki, która doskonale wie, że pozostanie w tym miejscu oznacza śmierć. 

PAP.PL: Czy współpracowaliście z Polską przy ewakuacji? 

Jarosław Kornijenko: Tak i jesteśmy za to wdzięczni. Wielu Ukraińców pociągiem ewakuacyjnym wyjechało do Chełma. Polscy wolontariusze odbierali ich z pociągów i pomagali osiedlać się w Europie. Wszyscy pamiętamy zdjęcia dworca kolejowego w Charkowie z początku wojny. Peron był tak pełen, że nie było gdzie stać. A co dopiero schorowani ludzie leżący na łóżkach czy niepełnosprawni na wózkach. Polacy im pomogli. Uratowali ich godność, bo dzięki nim nie zostali leżąc bez środków do życia na peronie. To do dziś jest bardzo wzruszające.

Exit mobile version