Ekonomia polityczna? Ad ignorantiam

Zdjęcie ilustracyjne. Fot. Pixabay

Zdjęcie ilustracyjne. Fot. Pixabay

Żywa reakcja (bardzo dziękuję) na mój ubiegłotygodniowy felieton sprawiła, że postanowiłem od razu spełnić zawartą w nim obietnicę „zajęcia się” nieoczekiwaną (?), acz medialną głównie sławą dr. Grabowskiego, a właściwie jego doktrynalnie motywowanych, nieprzystających do aktualnej rzeczywistości ekonomicznych bredni.

Wszak „nie” dla wszelkich wydatków socjalnych państwa to „program” (sic!) dziś tyleż szalony, co intelektualnie wręcz kompromitujący. Ergo, raczej nie wart komentarza, ale już jego opinia o tym, że „większość społeczeństwa w kwestiach ekonomicznych nie wie o czym mówi” warta jest (o ironio) i powtórzenia, i omówienia, tym bardziej, że należy się z nią bezwzględnie … zgodzić.

Ja akurat w tej sprawie mam czyste (publicystyczne) sumienie, bowiem od lat postulowałem działania edukacyjne zarówno w kwestii ekonomii jak i prawa, najlepiej już pod koniec w szkoły podstawowej, a szkołach średnich to już obowiązkowo. I bardzo proszę, szczególnie tych, którzy żyją na tym świecie zdecydowanie dłużej niż lat 50, o nieporównywanie tych inicjatyw do niesławnej pamięci PRL-u. Niejako przy okazji przypomnę zatem, że wówczas na wszystkich (!) kierunkach studiów „nauczano” ekonomii politycznej socjalizmu, podobnie jak filozofii marksistowskiej. Zdecydowana większość młodych Polaków potraktowała więc te pseudonaukowe potworki tak jak na to zasłużyły, znaną akademicką metodą „3 z” (zakuć, zaliczyć i zapomnieć), ale przecież luka edukacyjna w tej materii była, jest i będzie … szkodliwa.

Wszak „niewiedza szkodzi” jak mawiali starożytni. Piszę o tym z niejaką troską, jako ten, który podczas studiów filozoficznych na KUL-u (spec. społeczna) dzięki przedmiotowi „filozofia gospodarcza” wykładanemu przez niezapomnianego prof. Romualda Kukołowicza poznawał podstawy prawdziwej, bezprzymiotnikowej ekonomii zarówno Keynesa, jak i Smitha, ale też np. Benhama, czy Ricardo.

A chcę przez to powiedzieć, że w pamiętnym roku 1990. byłem przygotowany nawet na koniecznościowo – szokową, ale racjonalną, z uwzględnieniem uwarunkowań społecznych zmianę w polityce gospodarczej państwa. Jak większość myślących i wykształconych solidnie obywateli III RP sympatyzowałem z liberalizmem i gospodarką rynkową, dosadnie zmęczony „gospodarką niedoboru”, cokolwiek miałoby to dziś znaczyć.

Zaczytywaliśmy się wtedy kolejno dziełami Miltona Friedmana, Friedricha Hayek’a, czy wreszcie Michaela Novaka, a w tym czasie różnej maści politycy w większości ekonomiczni ignoranci (np. Kuroń, Miller, Lewandowski czy Tusk) i intelektualni, choć nie tylko, hochsztaplerzy (np. Korwin) urządzali nam świat gospodarczy w sposób urągający wszelkim zasadom, że o prawach ekonomicznych nie wspomnę. Przepraszam za ten felietonowy skrót, jednocześnie obiecując wrócić do tematu za czas jakiś.

A przy okazji uzupełniając niejako wyjątkowo długą listę polityczno-ekonomicznej hucpy w III RP, wspomnę jeszcze o OFE, które „zafundowali” nam pospołu „profesorowie” Buzek i Balcerowicz, wiedząc lub nie wiedząc (i nie wiadomo co gorsze), że to będzie kolejny gigantyczny przekręt podpadając ty samym pod moją ulubioną dysjunkcję – „idiota, albo złodziej”, (tertium non datur).

Tak czy owak „niewiedza szkodzi”.

Exit mobile version