Gdybym był, jak nie jestem, odpowiednio naiwny, a i zadufany w sobie, ogłosiłbym dziś tryumf mojej publicystycznej walki (prawie 30 lat!) o wysoką frekwencję wyborczą w wyborach wszelakich, ale głównie parlamentarnych. Choć przecież mam oczywistą dość świadomość, że siła felietonistyki i rzetelnej, jakościowej publicystyki (nie mylić z nachalną propagandą „przebraną” za informację), a osobliwie tej pojedynczej, nawet najbardziej konsekwentnej, stylowej, uwodzicielskiej intelektualnie i erudycyjnie, jest w gruncie rzeczy ograniczona.
I nie mam na myśli jedynie konsekwencji zliczalnych w postaci nakładów, czy wręcz „klikalności” lub też innych form poczytności, bądź słuchalności i oglądalności. Chodzi wszak nieodmiennie o, ujmując rzecz najprościej, jakość myśli politycznej i społecznej, a w szczególności propaństwowej, ale też pewne ideowe niuanse z nią związane. W tej materii mieliśmy bowiem zarówno w minionej kampanii wyborczej jak i samych wyborach zdecydowane i konsekwentne (!) obniżanie jej poziomu, a w najbliższej przyszłości będziemy mieli do czynienia nieuchronnie z tego efektami parlamentarnymi i rządowymi. I to niezależnie od scenariuszy wyłaniania najbardziej prawdopodobnego koalicyjnego (o tempora, o mores) rządu.
Jednocześnie nigdy nie jest za późno, a już w przyszłym roku czekają nas kolejne wybory, w następnym też, na propaństwowe, jako się rzekło, obywatelskie w ścisłym sensie refleksje politologiczne, ideowe i … ustrojowe. Bo jak głosi bodaj ludowej proweniencji mądre powiedzonko i tu „diabeł tkwi w szczegółach”. Wracając zaś do głównego tematycznie zagadnienia frekwencji wyborczej warto też sięgnąć do ponadczasowego w tej politycznej par exellence materii, dorobku starożytnego mędrca … Arystotelesa, który wszak obok najdoskonalszej w dziejach definicji polityki jako „roztropnej troski o dobro wspólne”, twierdził również, że „demokracja jest tylko dla ludzi świadomych”(sic!) I jestem nieomal pewien, że na pytanie jak to się ma do wysokiej frekwencji w ostatnich wyborach znakomicie odpowiecie sobie Państwo … sami.
Bowiem ogólne dość twierdzenie, że niska frekwencja wyborcza z jaką mieliśmy do czynienia przez cały trzydziestoparoletni okres trwania III RP jest naszym polskim problemem społecznym i politycznym, bo z niej też wynika słaba legitymizacja tak wybranej władzy (tzn. większości parlamentarnej wyłaniającej rząd), wymaga jakościowego i pryncypialnego uzupełnienia. „Prawo do niegłosowania” wszak jest częścią wolnościowego prawa obywatelskiego, czyli wartości demokratycznie wyższej obok m.in. prawa do prawdy (również w mediach!) czy prawa do błędu , o których pisałem tu onegdaj szerzej. Warto zatem oceniając takie zjawisko jak byłą już, jak chcą niektórzy odstręczającą ludzi wrażliwych i myślących propaństwowo, kampanię wyborczą pełną medialnych manipulacji i ordynarnych kłamstw, w najwyższym stopniu emocjonalną, że o wulgarnym i prymitywnym języku nie wspomnę, pomyśleć i o tym, niejako na przyszłość. Cała rzecz wymaga wszak spokojnego namysłu i wniosków z pytaniem o motywacje i decyzyjną jakość na czele.