prolog
Odniesienia do rzeczywistości zostawiam każdemu do osobistego przemyślenia.
W kontekście wartości nieprzemijających, upływającego życia, krótkowzrocznej polityki, świetlnych lat nie do objęcia umysłem, wejrzenia od siebie w głębię duszy po gwiezdny blask, co może, że już zgasł. „Parą jesteśmy, co się unosi na krótko, a potem znika…”
dawno, dawno… ćwierć wieku temu
Robiłem wszystko, żeby tam nie pojechać. Wyprawa na tydzień, do jakiejś wioski niekoniecznie potwierdzonych przez Watykan cudów w gronie nieznanych mi osób, nie była mi zwyczajnie po drodze. Wiała nudą. Tak jednak w życiu często bywa, że te niepozorne sytuacje i niespodziewani ludzie zmieniają nasze życie. Na zawsze. W drodze do miejsca docelowego musieliśmy nadłożyć drogi, przejeżdżając wzdłuż tymczasowej granicy oddzielającej tereny dotknięte wojną. Po długiej podróży jesteśmy, tak się wydaje, blisko celu.
Z okna dostrzegam most przez który nie da się przejechać. Żołnierze sił stabilizujących kierują nas inną drogą. Cel, który był już tak blisko, nagle z przyczyn niezależnych się oddalił. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Po wielogodzinnej podróży autokarem, który był nieustającą modlitwą różańcową miła odmiana… cisza w dolinie pośród gór. Wieczorna msza ma zacząć się o 18.00. Zupełnie nie rozumiem po cóż więc idziemy na 17.00? Różaniec. No tak. Byłem już uprzedzony w drodze, że tu różaniec będziemy odmawiać codziennie. Po podróży, w czasie której odmawialiśmy go permanentnie, to wcale dobra wiadomość. Miałem wrażenie, że od wyjazdu z Polski odmówiłem różańców za pół życia. Kiedy o 17.00 zaczęły się śpiewy powstała we mnie nadzieja, że różańca jednak nie będzie. Podobno, kto śpiewa, ten dwa razy się modli. Zatem niech będzie śpiew. O 17.15 któryś z ojców podszedł jednak do mikrofonu i zaczął dobrze znaną mi modlitwę. Zachodziłem tylko w głowę, jak oni zdążą odmówić różaniec w 45 minut. Pewnie skrócą. Zmówią jedną część. Różne wersje mi przechodziły przez myśli. Żadną nie trafiłem. Odmówili cały. 15 tajemnic. Franciszkanin przesuwał słowa pozdrowienia anielskiego szybciej niż koraliki różańca. A kiedy kończył jedno „Zdrowaś…” następował szum. Szum wymawianych w wielu językach jednocześnie „Święta Mario…”. Nim wybrzmiał, wchodziła już z głośników następna „Zdrowaś…”, tak że zdawała sie modlitwa nieprzerwaną. To było nowe oblicze różańca. Tchnące świeżością dynamiki odmawiania i bogactwem języków.
Ludzie przyjeżdżają tu po cud. Zobaczyć, doświadczyć, przeżyć. Niektórzy dostępują tej łaski. Inni wracają do domu z łaskami, których nie spodziewali się otrzymać. Ta odmiana w nastawieniu do modlitwy różańcowej, od totalnego zniechęcenia do wszechogarniającego entuzjazmu na pewno była czymś niezwykłym. Po mszy ludzie spoglądali na zachodzące słońce. Podobno niektórzy widzą jak ono drży. Nie przyjechałem po cuda, więc też ich nie oczekiwałem. Raczej z pozycji „szkiełka i oka” spoglądałem na spoglądających, choć z daleko idącą wyrozumiałością, bo przecież gdzie szukać nadziei, skoro wszystkie zawiodły, jeśli nie u Matki. Po te nadzieje przyjechali tu ludzie z całego świata. Wywozili stąd, prócz nadmiaru różańców pewną świadomość nieopisywalnego poczucia duchowej wolności i niemierzalnego spokoju, jakiejś niespotykanej dotąd równowagi i pewności, jakby tu, w tej niczym nie innej od innych wiosce, pośród wojennej zawieruchy, stał się fragment nieba, jakby niebo stykało się tu z ziemią. Jako sceptyk patrzyłem z dystansem na te wszystkie osobliwe zjawiska, które stawały się przez sześć dni moim udziałem. Dziś te metafizyczności, które wtedy tylko odnotowałem, stają się dla mnie źródłem niewyczerpywalnej energii wiary, za której odważne wyznawanie dziś stajemy się bardziej niż kiedykolwiek wszyscy odpowiedzialni. Odpowiedzialnie wobec siebie wzajemnie, a nade wszystko jako depozytariusze wobec przyszłych pokoleń.
Zanim wyjechałem przeszedłem przez pełne wizerunków Gospy stoły i wiszące nad nimi na rozpiętych sznurach różańce. Niezliczoną ilość różańców… Kiedy tu jechałem miałem pożyczony, tutaj kupiłem pięć różnych m.in.: 10, 50, 150… Kiedy Križevac zniknął za horyzontem pomyślałem sobie, że za rok znowu tu przyjadę. I jakoś tak nieopatrznie podzieliłem się tą intencją z współpodróżnymi. Jedna z pań, zgromiwszy mnie najpierw spojrzeniem, tak mi rzekła: „Żeby tu przyjechać, trzeba mieć łaskę”. Co za bzdura? – rzuciłem jej w myślach, nic więcej się nie odzywając – chcesz, to przyjeżdżasz. O jakiej łasce ona mówi? Będę tu za rok. Najwyżej dwa. Minęło 25. Nie byłem. Pani miała rację. To jest trochę tak, jak z wejściem na Everest, o czym pisze w swojej biografii Bear Grylls: „To góra decyduje, czy na nią wejdziesz”.
demonstracja katolickiej postawy
Wobec wszystkiego, co się wydarzyło w ostatnich 12 miesiącach, my chrześcijanie musimy odnaleźć się na nowo, żeby nie było z nami tak, jak z Niemcami, o których zaglądającym im w oczy dramacie pisał w ostatnim felietonie Krzysztof Chmielnik, „że zdaje im się, że są panami świata, choć powoli przestają być panami u siebie”. Ta przestroga dotyczy także nas Chrześcijan, bo nic nie jest dane raz na zawsze i obyśmy nie musieli walczyć o to, by się w chrześcijańskiej Europie Chrześcijanin mógł czuć jak u siebie.
Łatwość z jaką fundamentalizm islamski wtargnął do Europy, kaskadowe konsekwencje tego wtargnięcia, przed którymi przestrzega najwybitniejszy znawca „wpływu Islamu na świat” profesor Daniel Pipes, dehumanizacja życia publicznego przez zorganizowane grupy promujące nihilizm kulturowy i seksualne dewiacje pod pozorem obrony praw mniejszości, a wreszcie skoordynowany proces dezintegracji Europy w przebraniu unifikacji systemów, stają się wyzwaniem daleko trudniejszym do rozpoznania i sprostania niż wszelkie do tej pory.
Potrzebny nam powrót do korzeni, determinacja do podnoszenia jakości naszej wiary, solidarność objawiająca się wsparciem, prawda o nas samych, dynamika i odwaga demonstracji tego w co wierzymy. Ludziom zepsutym moralnie nie wstyd paradować po ulicach naszych miast siejąc zgorszenie, wśród nie tylko dzieci, widokiem odhyleń i zboczeń, inwigilować kościoły, poddawać nieustannym atakom w mediach, wykpiwać świętości, szydzić z Maryi… a my? My chyłkiem żegnamy się przechodząc obok kościoła, zapominamy wywiesić Maryjnej Flagi trzeciego maja, martwimy się, jak powiedzieć gościom, że I Komunia Święta naszego dziecka będzie bez alkoholu, odwracamy głowę na widok przechodzącego z Najświętszym Sakramentem kapłana… Przyszło nam kiedyś do głowy powiedzieć do napotkanego znajomego Szczęść Boże zamiast dzień dobry? Zrobić dziecku znak krzyża na czole żegnając przy autokarze szkolnej wycieczki? Zwrócić uwagę sąsiadowi, że w niedzielę się nie pracuje, bo żyjemy w katolickim kraju i przykazanie trzecie wypadałoby uszanować, choćby ze względu na nas? Przystroić okno świętym obrazem w Boże Ciało, nawet jeśli procesja pod naszymi oknami nie będzie przechodzić?
Demonstracja wiary ma znaczenie. Ona się wyraża w naszej religijności, w tradycji przekazanej przez przodków i w kulturze płynącej z dziedzictwa przeszłych pokoleń. Demonstracja wiary ma znaczenie, bo otwiera drogę do zrozumienia siebie jako jednostki w perspektywie historii narodu, do którego się z urodzenia przynależy. Katolik w Polsce ma prawo czuć się u siebie, ma prawo do propagowania chrześcijańskich wartości i oczekuje, że państwo gwarantujące prawa mniejszościom, przede wszystkim zagwarantuje prawo większości. To nie katolicy mają się dostosowywać w Polsce do innych, to inni mają się dostosować do katolików.
niedoceniane Węgry, ogrywana Polska
Pandemia nas wyczerpuje, pod każdym względem. Ilość jej negatywów można wymieniać bez końca, ale są też pozytywy. Modlimy się znacznie więcej. I wcale nie jak w przysłowiu o trwodze. Nie o siebie. W mediach społecznościowych chorujący natychmiast otrzymują modlitewne wsparcie. Bezinteresownie ofiarowana dziesiątka różańca w różnych intencjach, ale w ostatnich miesiącach głównie o uzdrowienie z koronawirusa. Wystarczy 10R wpisane pod prośbą o modlitwę, by proszący wiedział, że nie jest sam, że ktoś będzie się za niego modlił. Bez względu na, niegwarantowany przecież, rezultat modlitwy, sama świadomość, że człowiek nie zostaje sam w swoim lęku jest niezwykle budująca. Pandemia uwolniła w nas dobroć. Tam gdzie pojawia się zło, rozlewa się większa łaska. Ta #modlitewna_roza ofiarowana bliźniemu jest świadectwem człowieczeństwa, człowieczeństwa którego wbrew fałszywym prorokom politycznych urojeń, obłakanym prześmiewcom medialnego wrzasku czy wreszcie zatwardziałym kontestatorom zarazy jest w nas wystarczająco, by przemienić tę porażającą czasami rzeczywistość.
Zaniedbaliśmy sprawy wiary po odzyskaniu niepodległości sądząc, że nikt już katolicyzmu w Polsce zwalczał nie będzie, a Unia Europejska poprowadzi nas przyjemnie na zielone niwy rozwoju i samodecydowania. Pomyliliśmy się. Czas to naprawić. Kto z nas spodziewał się, że po niespełna dwóch dekadach we wspólnocie, to niedoceniane Węgry i ogrywana Polska nie tylko zaczną zmieniać kierunek Europy, ale i będą musiały wziąć na siebie ciężar wyciągania jej z kryzysu, w którą wpędziły ją kraje uznawane dotąd za cywilizacyjnie przodujące. Podziwiając panoramę Budapesztu z antresoli bazyliki Świętego Stefana odnosi się wrażenie, że to jest właśnie serce Europy. 1020 lat temu Święty Stefan został pierwszym Królem Węgrów, co uwolniło Madziarów spod zależności Niemiec. Koronacja pierwszego polskiego króla miała podobny kontekst. Minęło 1000 lat, historia pochłonęła kilkadziesiąt pokoleń, a kontekst niewiele się zmienił. Niezmienne pozostały wartości i wiara tak Węgrów i Polaków, a że trochę osłabła ostatnimi czasy… wzmocnimy ją 10R.