Notatnik konserwatysty… nowoczesnego 9. 01. 22
Jedną z pierwszych rad jakie onegdaj starsi redaktorzy dawali młodym adeptom dziennikarstwa były te dotyczące… przymiotników, w sensie nadmiaru ilościowego i jakościowego oraz stopniowania. Dziś mam wrażenie już o przekazywanie takich i innych zasad dziennikarstwa nikt się bodaj nie troszczy, nie wyłączając redaktorów, również naczelnych mediów wszelakich. A powracam z uporem maniaka do (pro domo sua) tematyki medialnej również dlatego, że świadomy jestem jak mało kto, tak siły oddziaływania mediów na naszą społeczną i polityczną kondycję, jak stale obniżającego się poziomu wiedzy, umiejętności oraz etycznego dziennikarskiego zawodu. A kategoria media workerów przecież na co dzień dzielnie rywalizujących ze zdemoralizowaną do cna i cyniczną, niedookreśloną masą zawodową też przecież sprawy nie wyjaśnia do końca.
Patrząc na wybryki językowe tzw. paskowych w telewizjach, ale też piszących łamaną polszczyzną autorów tekstów na portalach internetowych, potrafiących robić błędy już nawet w tytułach, że o „autorach” wpisów w tzw. mediach (przymiotnik bałamutny do cna) społecznościowych, raczej nie mam złudzeń. Bo też wracając do dzielnych i nierównych bojów z polszczyzną wszelkiej maści uczestników owego medialnego dyskursu, nie tylko informacyjnego (infoteinmnent!), napotkałem pewną trudność. Trudność w znalezieniu adekwatnych, nie wyświechtanych lub też nadużywanych określeń (przymiotników) na czas PRL-u, który był moim zdecydowanie przykrym doświadczeniem zawodowym. Przymiotnik „przykre” bowiem, który nota bene nie do końca oddaje mój stosunek do tych „słusznie minionych czasów”, należy do gatunku umiarkowanie emocjonalnych i niezbyt drastycznych.
Uświadomiłem sobie oto, że (proszę wybaczyć ten osobisty wątek) gdyby nie PRL to dziś mógłbym świętować nie 30.-lecie, a np. 45-lecie działalności dziennikarskiej i publicystycznej. Powie ktoś „mój problem” i nie będę miał większych pretensji, bo przecież mogłem się zapisać etc. I w gruncie rzeczy nie chodzi tu o moje emocje, a zestaw emocjonalnych par excelance przymiotników dopuszczalnych przecież w publicystyce (ale z umiarem?), które używane często i bez kontroli zwolna tracą wyrazistość i moc, ale też siłę oddziaływania. Jeśli powiedzmy obrzydliwy, niegodny, skandaliczny, brutalny, wstrętny, kompromitujący, niesłychany ( czy inne, na emocjonalnym „diapazonie”) określenia spotykamy w co drugim tekście dotyczącym nielubianej, co ja opowiadam, znienawidzonej opcji politycznej, to opis jakiejś prawdziwie skandalicznej i drastycznej sytuacji czy wydarzenia już nigdy nie zabrzmi… wyjątkowo wymownie i np. groźnie, choćby na taką skalę emocji naprawdę zasługiwał.
Osobną kwestia jest swoisty słownik przekleństw, obelg, wulgaryzmów i inwektyw z tzw. „reductio ad Hitlerum (Eichmannum?)” włącznie, którymi raczą nas osoby publiczne na co dzień i bez umiaru. I żadna chęć przebicia się ze swoją narracją do większej liczby odbiorców, tego nie usprawiedliwia. Ale „nasza” powszechna zgoda i brak reakcji, zwane też dla uproszczenia … tolerancją znakomicie te sposoby sankcjonuje. Z pytaniem zaś, gdzie jest kres tej eskalacji zostawiam Państwa już niejako tradycyjnie.