Kraj obiegła pogłoska o pisowskiej próbie nakłonienia Senatora Dowhana do objęcia teki ministra sportu. Nie wypada tego tematu, tu lokalnie, w Zielonej Górze, zignorować. Zatem odnoszę się, tym bardziej, że przeciągania senatorskich ciał, na właściwą stronę, wejdą do parlamentarnej codzienności.
Z Panem Robertem Dowhanem znam się już 20 lat. Był swego czasu moim sąsiadem, jako, że mieszkał w tym samym domu i jako zarządca działający w ramach Wspólnoty Mieszkaniowej miałem okazję z nim wielokroć rozmawiać. Spotykaliśmy się potem często z innych powodów, na długo przed tym zanim zaczął robić karierę polityczną. Polityk to inna, nie sąsiedzka półka, więc drogi nasze krzyżowały się znacznie już rzadziej.
Z racji tego, że Zielona Góra, to w istocie większa wieś, a wszyscy się znają od pokoleń, bawili się w tych samych piaskownicach, mieniali się dziewczynami, pili razem w krzakach jabole z gwinta, no i plotkują wzorem wiejskich bab, wiem o Robercie Dowhanie chyba znacznie więcej od warszawskiej dziennikarskiej trzódki. I tak się jakoś złożyło, że lecieliśmy ostatnio do Warszawy z senatorem tym samym lotem. On na posiedzenie senatu, ja do Ministerstwa Sportu i Turystyki. Ponieważ nie mieszam spraw prywatnych do mojej publicystyki, na tym muszę wątek wspólnego podróżowania i wynikającej stąd wiedzy przerwać. Jednocześnie nie chcę sprawiać wrażenia, że zostałem w efekcie wspólnego podróżowania dopuszczony do tajnej wiedzy związanej z polityczną działalnością senatora Dowhana. Wręcz przeciwnie.
Tym niemniej koncept, że wredny PiS próbuje nakłonić mojego byłego sąsiada do objęcia teki ministerstwa sportu, wydaje się typową maskirowką, wypuszczoną na żer warszawskiej dziennikarskiej braci, której zwartą sforę, czekającą niczym sępy na polityczną padlinę, widziałem przed kawiarnią „Czytelnika” na Wiejskiej. Z perspektywy ponad dwudziestoletniej znajomości Roberta Dowhana i jego biznesowego podejścia do polityki przypuszczam, że PiS nie ma mu niczego sensownego do zaoferowania. Senator od lat unika senatorskiej „sławy” i dyskretnie, korzystając z możliwości jakie oferuje Senat, zajmuje się swoimi interesami. Jako szczery i prawy przedsiębiorca umie dobrze o nie dbać, a politycznych ambicji nigdy nie przejawiał. Przynajmniej nie w stopniu, mogącym przyczyniać mu wrogów. Szczególnie wśród swoich.
Co się kryje za śmierdzącą na kilometr padliną, czyli informacją o próbie przeciągnięcia senatora na stronę pisowską, nie wiem. W grę wchodzi kilka scenariuszy, ale nie mam zamiaru ich analizować. Bez wątpienia chodzi jednak o odwrócenie uwagi od czegoś znacznie bardziej istotnego. Czego? Może się dowiemy, a może nie. Jednak takie nieudolne okadzanie PiS’u smrodem padliny, zdradza bezradność i niepewność antypisowskiego, antypaństwowego i antypolskiego senatorskiego syndykatu, który dziarsko się odgraża liczebną przewagą. Zgodnie z taktyką wiejskich zadym, dla dodania sobie animuszu.