Dziennikarze małorolni
Pośród wszystkich ról jakie powinien pełnić dziennikarz, od informowania o bieżących wydarzeniach, poprzez kształtowanie świadomości i światopoglądu, na dostarczaniu wartościowej rozrywki i wprawianiu w lepszy nastrój skończywszy, wszelka reszta pozostała nadaje się ewentualnie na kompost. Niestety takie dziennikarstwo nie jest dziś powszechnością. Rzetelność została zastąpiona sensacją, a skuteczność skalą wywołanej paniki. Panika jest tu słowem kluczowym z wielu powodów. Wślizguje się ona w nasze życie pod płaszczem informacji i bywa częstokroć skuteczniejsza od kampanii reklamowych z najwyższej półki.
Choroba Creutzfeldta Jakoba, najbardziej znana z chorób prionowych, której efektem był masowy ubój i utylizacja stad bydła (głównie na Wyspach Brytyjskich, gdzie epidemia wybuchła) w latach 90., przyczyniła się do zapaści na rynku wołowiny. Strach przed BSE, które przenosiło się na ludzi po zjedzeniu wołowiny, wpłynął na zwiększnie spożycia wieprzowiny i drobiu w całej Europie. Lęk, czy rzekomo wołowina polskiego pochodzenia, pojawiająca się w kraju długo po tym kiedy epidemia wygasła, nie jest angielską sprzedaną potajemnie Rumunii w latach 90. i przechowywaną przez lata w zamrażarkach, by sprzedać ją wreszcie wątpliwym pośrednikom z Polski, towarzyszył Polakom jeszcze na początku XXI wieku. I kto pamięta, że na Wyspach Brytyjskich z powodu choroby wściekłych krów zmarło 177 osób, a w Europie Kontynentalnej 51?
Proporcja paniki do śmiertelności poraża. Śmiała teza, że panika właśnie spowodowała tak niski wskaźnik śmiertelności nie broni się, bowiem w 2013 roku badania naukowców londyńskich opublikowane w British Medical Journal wykazały, że obecnie co 2000 mieszkaniec Zjednoczonego Królestwa jest nosicielem BSE (około 33 tysiące mieszkańców). Na dłuższą metę więc panika nas przed niebezpieczeństwem nie obroniła. Zajęła się, dziennikarskim piórem wodząc, innymi zagadnieniami. Podobne efekty problemów na rynkach mięsnych przyniosła medialna panika wokół świńskiej, a potem ptasiej grypy. Przez jakiś czas spożywaliśmy odpowiednio więcej mięs takich lub innych, niektórzy stali się jaroszami, ale w ostatecznym rozrachunku nic nie zostało po panice, poza strachem w nas. Panika w mediach nie ma sensu, ale przynosi efekt. Pytanie komu?
Lingua terrore
Kiedy przegląda się li tylko nagłówki artykułów na portalach internetowych już czuć ten dreszcz nadchodzącego zła, jadu co za chwilę się wyleje, spalenizny gadziego języka… Straszą do nieprzytomności. Jakby od tego zależało nasze być albo nie być, jakby to były rozstrzygnięcia ostateczne, jakby nieprzeczytanie było ominięciem czegość epokowego, a skutkujący nieprzeczytaniem brak wiedzy o tym, dyskfalifikował nas z udziału w spektaklu rozgrywającego się świata. I czyta to człowiek w obawie i dziw miesza się z wdzięcznością, że przed takimi rzeczami, co sam wyobraźnią by nie sięgnął przestrzeżony został. Nic mu z tego nie przyjdzie, prócz lęku w sercu, który sączony jest z rozmysłem i programowo, ale złudzenie w nim rośnie, że warto wiedzieć co się w świecie dzieje czytając tych, a nie innych, słuchając takich to, a takich. Spalenizna gadziego języka zostawia w nim ślad. Na każdy następny impuls paniki będzie podatniejszy.
Panika to w tłumaczeniu na język, który jak powiedział Leibniz przekroczył granice czasu i przestrzeni, na łaciński, znaczy tyle co terror. Zanim dziennikarz zacznie cokolwiek pisać, czy też pisząc kształt zdania dobierać, winien sobie zdać sprawę, że terroryzm może się stać i jego udziałem. To poważna sprawa. Język jest bronią, nie tylko w rękach wszelkiej barwy dyktatorów i politycznych komiwojażerów, czy udziałowców wymiaru sprawiedliwości, także dziennikarzy. Słuchacze, czytelnicy, widzowie… to nie materiał do zastraszania, a wspólna odpowiedzialność dziennikarzy jako dziennikarzy i dziennikarzy jako obywateli. Od polityków, księży i… dziennikarzy właśnie oczekujemy przykładu, oczekujemy więcej… niebezpodstawnie. A ci powinni, jak zauważył jeden z najświatlejszych Polaków „wymagać od siebie, choćby inni nie wymagali”.
Mniejsze pół prawdy
Za ta odpowiedzialnością za słowo leży nie tylko ludzki lęk o to, co bliskie i konkretne. Dziennikarski modus terroryzowania wykracza poza wszelkie granice i dlatego jest wyjątkowo niebezpieczny. Globalne ocieplenie to wyjątkowo przejrzysty przykład tego rodzaju budowania sytuacji grozy, która niepostrzeżenie, a systematycznie generuje w nas napięcie czyniąc jednocześnie niewolnikami pewnej teorii, której pochodną staje się cały zespół zmiany naszych zachowań. Część kłamstw mogą nam wmówić, część przyjmiemy a priorii, a na sprawdzenie tego, w co nasza świadomość wątpi nie starczy nam czasu. Ot! Nam, szczęśliwym – w tym przypadku – mieszkańcom województwa lubuskiego, które jest numerem jeden (w czymś jednak jesteśmy) pod względem lesistości w Polsce (49,3%), kraju który zwiększa rokrocznie powierzchnię leśną, ten globalny problem wycinki lasów jest obcy.
Mimo to, informowani o wycinaniu lasów deszczowych i rabunkowej gospodarce leśnej niektórych krajów, w tym w szczególności Brazylii, rozkoszując kolejnym borowikiem szlachetnym w koszyku zamartwiamy się przyszłością naszej planety, której istnienie sposobne dla naszego gatunku wycięcia lasów nie zniesie. A jak jeszcze obije nam się o uszy wypowiedź niektórych polityków, że Polska pod względem lesistości jest w ogonie Europy to wieje grozą… znowu. Lingua terrore mówi nam prawdę, że Polska nie jest w czolówce krajów zalesionych w Europie, ale to tylko pół prawdy i to mniejsze pół. Drugie pół mówi bowiem, o czym mało kto wie, że polskie lasy są najlepszymi w Europie i jednymi z najlepszych na świecie, jeśli chodzi o tak zwaną zasobność , mierzoną w m³ drewna na powierzchni 1 hektara lasu. Zasobność ta wynosi aż 254 m³/ha. Dla porównania lasy Rosji (największe na świecie) mają zasobność na poziomie nieco ponad 100 m³/ha, a średnia europejska (bez Rosji) to 154 m³/ha. Bo można mieć 1000 drzew na hektarze rosnących i można mieć 1500. Można siać panikę i można podać rzetelną informację. Zależy kto jakie ma cele, na czym mu zależy i komu służy?
Mógłbym, co jest prawdą, napisać że pandemia grypy hiszpanki i śpiączkowego zapalenia mózgu (znanego szerzej z filmu „Przebudzenia” z genialną kreacją Roberta De Niro) ze względu na zbieżność czasową sugerowały podobne przyczyny, co w kontekście obecnej pandemii koronawirusa jednoznacznie wskazuje, że obok rodzi się, a może już jest coś gorszego, jakieś monstrum z serii neurodegeneracyjnych, które uderzy już niebawem. Mógłbym też prawdę tę uzupełnić o jej większe pół, co niniejszym czynię, że to tylko hipoteza, co do której nie wszyscy się skłaniali na czele z odkrywcą śpiączkowego zapalenia mózgu Constantinem von Economo i że nie udowodniono związku między jedną a drugą chorobą.
Suplement
Rzadko się zdarza, że nieznajomość tematu może uratować życie. Przypadek 40-letniego łodzianina, który zamarzył, by sprawdzić czym w smaku od czubajki kani różni się ugotowany muchomor sromotnikowy tylko tę tezę potwierdza. Gdyby zjadł gatunek który zamierzał byłby nie żył. Szczęśliwie pomylił się i zamiast sromotnikowego przyrządził muchomora plamistego. Ten, wprawdzie trujący, ale nie śmiertelnie i po płukaniu żołądka grzybiarz doszedł do siebie. Warto się znać, by nie dać się otruć. Wszystko jedno czy grzybami, czy lingua terrore.
tekst: Simon White
foto. Pixabay