Nazywany mistrzem zrywania masek, uznawany za tego, który najpełniej w literaturze opisał grę i teatralność relacji międzyludzkich, jeden z najciekawszych polskich pisarzy XX wieku – Witold Gombrowicz urodził się 120 lat termu – 4 sierpnia 1904 roku w podradomskich Małoszycach, decyzją Sejmu RP jest patronem 2024 roku.
– Jestem sportowcem w dziedzinie umysłu – lubił mawiać o samym sobie Gombrowicz, broniąc się przed zaszufladkowaniem jako prozaik, dramaturg czy filozof. W historii polskiej literatury i dramatu zapisał się jako niezwykły samotnik, zjawisko nieporównywalne z niczym innym i właściwie nie dające się sklasyfikować, co zgodne jest z intencjami pisarza. Gombrowicz pisał: „Bo nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę. A przed człowiekiem schronić się można tylko w objęcia innego człowieka. Przed pupą nie ma zaś w ogóle ucieczki
– ścigajcie mnie, jeśli chcecie!
Klementyna Suchanow zatytułowała biografię Gombrowicza „Ja, geniusz” i uważa, że autor „Ferdydurke” tak właśnie o sobie myślał.
– Jeszcze jako młody człowiek pielęgnował w sobie taką ideę, żeby zostać geniuszem, nie mając ku temu żadnych podstaw
– mówiła w rozmowie z PAP.
Suchanow uważa, że obraz Gombrowicza, jaki utrwalił się przez lata – postać wiecznego prowokatora, zabawiającego się kosztem otoczenia, człowieka niezwykle pewnego swojej wartości – nie jest do końca prawdziwy. Biografka podkreśla, że w jego osobowości wiele było elementów kruchych, mnóstwo przewrażliwienia, kompleksów. Przebijał się przez nie z trudem, ale bezwzględnie: swoje przywary, kompleksy upubliczniał, grał nimi, traktował jako oręż w rozgrywce ze światem. Ta ryzykowna strategia okazała się bardzo skuteczna, a stała się szczególnie wyraźna, gdy w 2013 roku Rita Gombrowicz upubliczniła tajny dziennik pisarza – „Kronos”.
Pochodzący z rodziny ziemiańskiej Gombrowicz ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim i zaczął pracę w sądownictwie, ale po udanym debiucie – wydanym sumptem ojca tomie „Pamiętnik z okresu dojrzewania” (1933) – poświęcił się wyłącznie literaturze. Rozgłos w kręgu elity kulturalnej przyniosła mu powieść „Ferdydurke” (1937) a rok później ukazał się pierwszy tekst dramatyczny Gombrowicza – „Iwona księżniczka Burgunda”. Tuż przed wojna Gombrowicz dowiódł, że potrafi pisać także dla masowego odbiorcy. „Dobry wieczór! Kurier Czerwony” zaczął drukować w odcinkach jego nową powieść „Opętani”, podpisaną pseudonimem Zdzisław Niewieski. Gustaw Herling-Grudziński zapamiętał, że Gombrowicz przyjął zakład, że potrafi napisać powieść odcinkową „dla kucharek” i wygrał go.
Kawiarniane życie towarzyskie było żywiołem Gombrowicza. Nie cenił „Ziemiańskiej”, gdzie rezydowali Skamandryci i, choć niekiedy tam bywał, jego właściwy stolik znajdował się w kawiarni „Zodiak” przy ulicy Traugutta. Tam uwidoczniła się jego niezwykła cecha – umiał skupiać ludzi wokół siebie, wyczuwał teatralność sytuacji, bawił się zaskoczeniem ofiar swoich intelektualnych żartów. Przy jego stoliku dużo się działo, co wieczór oczekiwano kolejnego gombrowiczowskiego spektaklu, awantury, tworzyły się orbity klakierów, statystów i tzw. dworzan. W kręgu Gombrowicza byli m.in. Stefan Otwinowski nazywany „głównym nadwornym”, Stanisław Piętak zwany „Piętaszkiem”, Zuzanna Ginczanka.
Zaproszony na rejs inauguracyjny transatlantyku Chrobry w sierpniu 1939 roku Gombrowicz wyruszył do Argentyny. Dopłynął do Buenos Aires na tydzień przed wybuchem II wojny światowej i podjął decyzję o pozostaniu na emigracji. Pierwsze lata spędził w skrajnym ubóstwie, wspominał:
– Ja, człowiek, który nie mógł zjeść jabłka, bo nie było podane na talerzyku, w Argentynie wpadłem w taką nędzę, że zdobywałem jedzenie, skąd się dało i jadłem palcami”. Uczył się hiszpańskiego, pisał okazjonalnie dla prasy emigracyjnej i argentyńskiej, pracował nad „Ślubem”, swoim drugim dramatem. W 1947 roku zatrudnił się jako urzędnik w Banco Polaco w Buenos Aires, gdzie przepracował osiem lat. W tym czasie otaczał się grupą „uczniów” – studentów filozofii i początkujących argentyńskich literatów.
W 1951 roku Gombrowicz rozpoczął współpracę z paryską „Kulturą” i Instytutem Literackim, który stał się wydawcą jego książek w ojczystym języku. W 1953 roku zainaugurowano serię wydawniczą „Biblioteka Kultury” tomem Gombrowicza, w którym znalazły się „Trans-Atlantyk” oraz „Ślub”. W 1955 roku pisarz odszedł z banku i od tego momentu utrzymywał się z tantiem autorskich i niewielkiej pensji Radia Wolna Europa, dla którego pisywał w latach 1959-1961. Teksty te zostały wydane po śmierci autora pod tytułem „Wspomnienia” polskie oraz „Wędrówki po Argentynie”.
W 1957 roku wyszedł pierwszy tom „Dziennika” (1953-1956), o którym autor pisał: „Dziennik kupuje się dlatego, że autor jest sławny. A ja dziennik piszę, by stać się sławny”. Zamierzenie zrealizował – „Dziennik” uważany jest za szczytowe osiągnięcie Gombrowicza, wątki autobiograficzne przeplatają się w nim z elementami fikcyjnymi, polemiką i esejem, partie liryczne współistnieją z groteską, żartem, stylizacją. „Poniedziałek: Ja. Wtorek Ja. Środa Ja. Czwartek Ja” – taką autoironiczną wyliczanką Witold Gombrowicz rozpoczął „Dziennik”, w którym szuka odpowiedzi na pytania „kim byłem? Kim jestem teraz?”.
– Ja po prostu rozkładam się przed wami taki, jaki jestem i mówię: nie chcę was uczyć, ale uczcie się na mnie. Oto macie: moje przygody duchowe, moje myśli, reakcje, doświadczenia, cała ta moja egzystencja…
– tak zwracał się Gombrowicz do czytelnika. Kolejne tomy ukazały się w 1962 i 1966 roku.
W latach 60. twórczość Gombrowicza stawała się coraz bardziej znana. W 1960 roku ukazała się „Pornografia”. W 1963 roku Gombrowicz wrócił do Europy, przebywał w Berlinie jako stypendysta Forda, bardzo blisko polskiej granicy, wiadomo, że myślał o jej przekroczeniu. Wtedy jednak wybuchła afera z Barbarą Swinarską, która rozmowę z Gombrowiczem wykorzystała w zmanipulowanym artykule, pokazując go jako osobę, która lekceważy niemiecką okupację i polskie ofiary z czasu wojny. Po publikacji jej artykułu w „Życiu Literackim” w 1963 roku, Gombrowicz nie chciał już próbować odnaleźć się w rzeczywistości PRL-u. W tym czasie był już tłumaczony na kilkanaście języków (łącznie z japońskim), grany na scenach całego świata. Był sławny na świecie – ale nie w Polsce. W PRL-u twórczość Gombrowicza prawie nie była publikowana, a dramaty trafiały na sceny niezwykle rzadko. Pierwszym przedstawieniem Gombrowicza w Polsce była „Iwona księżniczka Burgunda” wystawiona w warszawskim Teatrze Dramatycznym w reżyserii Haliny Mikołajskiej w 1957 r., a „Operetkę” wystawił dopiero Kazimierz Dejmek w 1975 roku w łódzkim Teatrze Nowym.
Podobnie było z prozą Gombrowicza. Ukazywała się po polsku głównie nakładem paryskiego Instytutu Literackiego, w kraju można było dotrzeć do nich w bibliotekach, za specjalnym pozwoleniem i w wydzielonych pokojach. Pierwsze wydanie „Dziennika” w Polsce, ale z ingerencjami cenzury, ukazało się dopiero w 1987 roku. W latach 90. Gombrowicz trafił w końcu „pod strzechy”, czyli do lektur szkolnych. Gdy minister edukacji usunął go z kanonu lektur, protesty były powszechne.
Krytyka Gombrowicza najczęściej dotyczy jednak nie tyle trudności interpretacyjnych utworów co gombrowiczowskiego stosunku do polskości i polskich mitów narodowych. Michał Głowiński pisał o nim: „W stosunku do kultury, w której się wyrosło i w której się żyje, dostrzegł problem o zasięgu ogólnym. Można powiedzieć, że kwestię stosunku do 'polskiej estetyki’ (taka formuła pojawia się w eseju o Sienkiewiczu) czy 'polskiej formy’ zuniwersalizował, partykularność i swojskość uczynił elementem kondycji ludzkiej i ogromnie ważnym składnikiem sytuacji egzystencjalnej. Innymi słowy, nie kwestionując rodzimych odrębności, nie ignorując swojskości, stosunkowi do nich nadał wymiar powszechny. A to sprzeciwia się myśleniu ideologów z kręgów nacjonalistycznej prawicy, bo oni podkreślają jedyność i jednowartościowość tego, co ojczyste. Odniesienia ogólne nie tylko ich nie interesują, ale są im wrogie”.
Gombrowicz przedstawiany jest często jako artysta, który odcinał się od polityki. Miał jednak świetne jej wyczucie, o czym świadczy na przykład jego ocena sytuacji przed wojną. Był jednym z niewielu, którzy przewidzieli, co się wydarzy. W lipcu 1939 roku, w rozmowie z przyjaciółką, Zuzanną Ginczanką, powiedział, że jeżeli chce zostać w kraju, to powinna zaopatrzyć się w truciznę, bo będą się dziać rzeczy straszne. Sam w ostatniej chwili wsiadł na statek i wyjechał do Argentyny. Ginczanka zginęła. Gombrowicz z lubością uprawiał dialektykę – wśród prawicowców demonstrował swoją lewicowość i odwrotnie. Ale poglądy polityczne miał – Suchanow podkreśla, że uważał się za rewolucjonistę w dziedzinie sztuki i z tego powodu odcinał się od konserwatyzmu. Kiedyś powiedział, że ma serce po lewej stronie, bo jako artysta rewolucjonista nie może inaczej. Bardzo jednak bronił swojej niezależności jako artysty, który – jak uważał – powinien być ponad politycznymi podziałami. Obstawał przy tym, by sztuki nie mieszać z polityką.
W 1968 roku, tuż przed śmiercią, Gombrowicz, mieszkając we Francji, był świadkiem wielkich lewicowych demonstracji. W dodatku był to ruch młodych ludzi, pewnego rodzaju tryumf jego ukochanej młodości, niedojrzałości nad starością. Jak relacjonuje Suchanow, pisarz śledził postępy rewolucji w telewizorze i podobała mu się bezczelność demonstrujących, śmiałe kwestionowanie tradycji, ale uważał ich za ofiarę manipulacji. Sądził, że cały ten ruch jest w gruncie rzeczy kierowany i animowany przez starych, że ci młodzi ludzie dają się wykorzystywać, był równie sceptyczny wobec lewicowych sympatii francuskiej młodej inteligencji, jak Mrożek czy Gombrowicz, którzy poznali komunizm na własnej skórze.
Pod koniec życia liczący sobie 59 lat, schorowany pisarz, który od 20 lat kochał się tylko w mężczyznach, związał się z młodą romanistką, Ritą Labrosse.
– Gombrowicz miał 59 lat, jak się poznaliśmy, ja 29. Był fascynującym człowiekiem i zawsze bardzo podobał się młodym ludziom. Umiał być bardzo zabawny, miał w sobie dziecko i poetę zarazem. A ja byłam zafascynowana literaturą, choć jak się poznaliśmy, w ogóle nie znałam jego twórczości. Witold różnił się od innych intelektualistów, zachowywał się jak książę incognito. To mnie zafascynowało
– wspominała Rita Gombrowicz w rozmowie z PAP.
W 1965 roku ukazał się „Kosmos”, a rok później – dramat „Operetka”. Wiadomo, że Gombrowicz marzył o nagrodzie Nobla, a nawet jej oczekiwał. W 1966 roku był na liście nominowanych, nagrodę otrzymali wtedy Samuel Agon i Nelly Sachs. Z przyszłą żoną Ritą o możliwości wygranej 70 tysięcy dolarów żartował: „Wynajmiemy rolls-royce’a i pojedziemy do Londynu, pokazać się moim wrogom. Posmarujemy sobie włosy brylantyną, bo tylko nasze głowy będzie widać”. Gombrowicz uważał, że drogę do Nobla zamknął mu „mały Nobel”, czyli nagroda wydawców Formentor, którą otrzymał w 1967 roku za „Kosmos”. Jak wyglądały naprawdę szanse Gombrowicza na Nobla przekonamy się za trzy lata – Akademia Szwedzka udostępnia materiały dopiero po 50 latach, o najważniejszej nominacji z roku 1969 dowiemy się dopiero w roku 2020. To wtedy Gombrowicz miał największe szanse, ale zmarł w lipcu, kilka miesięcy przed jesiennym ogłoszeniem laureata nagrody.
Gombrowicza zabiła astma, na którą chorował niemal całe życie. Polski powieściopisarz, dramaturg i eseista, umarł w nocy z 24 na 25 lipca 1969 roku we francuskim Vence. Rita Gombrowicz pisała o jego śmierci do Konstantego Jeleńskiego: „W ciągu dwóch ostatnich dni miał ataki astmy, był bardzo słaby. Na godzinę przed śmiercią dałam mu malin, które zjadł z przyjemnością. Poprosił mnie o kieliszek burgunda i powiedział, że jeden łyk go upił. Zasnął”.
Gombrowicz okres argentyński
W latach 40. w Argentynie Witold Gombrowicz był na dnie – ledwie utrzymywał się przy życiu, nie znał języka, jego twórczość popadała w zapomnienie. Dekadę później był już na drodze do sławy, a pierwsi docenili go polscy pisarze emigracyjni.
– Nie widzę przed sobą nic… żadnej nadziei. Wszystko mi się wykańcza, nic nie chce się zacząć. Bilans? Po tylu latach, jednak wytężonych, jednak pracowitych, kim jestem? Urzędniczkiem zarżniętym siedmioma godzinami urzędolenia, zdławionym we własnych przedsięwzięciach pisarskich. Nie mogę nic pisać poza tym dziennikiem
– notował Gombrowicz w „Dzienniku 1953-1956”.
Okres argentyński był dla Witolda Gombrowicza bardzo trudny. Przez pierwsze 10 lat pisarz niedojadał i niedosypiał. On, urodzony w szlacheckiej rodzinie, uznawany za utalentowanego pisarza, popadł w nędzę i zapomnienie. Zmuszony został wieść życie bardzo skromne. Choć sam nigdy nie zwątpił w swój talent, to w Argentynie nie poznano się na nim. Na jego szczęście inaczej było w Paryżu, gdzie w środowiskach polonijnych, znalazły się osoby, dla których pamięć o jego talencie była wciąż żywa.
Jedną z tych osób był Jerzy Giedroyc – prawnik, publicysta i działacz emigracyjny, przede wszystkim jednak założyciel jednego z najważniejszych polskich pism, słynnej paryskiej „Kultury”, na łamach której od 1951 r. zaczęto publikować Gombrowicza. Dwa lata później wydawca „Kultury”, mieszczący się w Paryżu Instytut Literacki, opublikował powieść „Trans-Atlantyk”.
– Muszę przyznać, że olbrzymią zasługą Giedroycia jest, iż jednym z jego pierwszych zabiegów, jakie w ogóle zrobił, było wejść jak najszybciej w kontakt z Gombrowiczem. Zachęcić go do pisania do „Kultury”. On go naprawdę zachęcił do pisania (…). To czy on go potem lubił, czy nie lubił, to jest inna sprawa. Ale on sprawił, że Gombrowicz pisał do „Kultury”
– opowiadał w filmie „Kultura” w reż. Agnieszki Holland i Andrzeja Wolskiego, Konstanty Aleksander Jeleński.
Giedroyc pamiętał, jakie wrażenie zrobiła w przedwojennej Polsce „Ferdydurke”. Nie chciał, by taki talent przepadł.
– Od dawna odwykliśmy w naszej literaturze od zjawisk tak wstrząsających, od wyładowań tej miary, co powieść Witolda Gombrowicza „Ferdydurke”. Mamy tu do czynienia z niezwykłą manifestacją talentu pisarskiego, z nową i rewolucyjną formą i metodą powieści i w końcu z fundamentalnym odkryciem, z aneksją nowej dziedziny zjawisk duchowych, dziedziny bezpańskiej i niczyjej, na której dotychczas hulał tylko nieodpowiedzialny żart, kalambur i nonsens
– recenzował Bruno Schulz.
W pierwszym okresie Gombrowicz był przyjęty przez emigrację więcej niż niechętnie. Opublikowany jako pierwszy tom z serii „Biblioteka Kultury” „Trans-Atlantyk” uważano za bluźnierstwo i zniesławianie Polski. Ten stosunek zaczął się zmieniać w miarę rozwijania się popularności i sukcesów na terenie międzynarodowym. Gombrowicz pisywał do „Kultury” stale, choć nie był łatwym współpracownikiem.
– Witoldowi trudno było sugerować jakieś tematy, jedyną udaną sugestią było namówienie go na kontynuowanie „Dziennika”, który osobiście uważam za największe osiągnięcie jego pisarstwa. Pewną formą sugestii było regularne wysyłanie mu prasy i książek polskich i francuskich, które, moim zdaniem, mogły go zainteresować czy zapładniać
– wspominał Giedroyc.
Być może najbliższy kontakt Gombrowicz miał z Konstantym Kotem Jeleńskim, który nie ustawał w promowaniu dzieł Gombrowicza poprzez swoje tłumaczenia, artykuły, działania podejmowane w środowiskach intelektualnych. Gombrowicz napisał: „Wszystkie wydania moich dzieł w obcych językach powinny być opatrzone pieczątką +dzięki Jeleńskiemu+”. Mieli wiele wspólnego: „Miałem wtedy piętnaście lat i jak to się często zdarza, od dziecka wydawało mi się, że istnieje jakiś klucz, którego jestem pozbawiony, a który pozwoliłby mi zrozumieć, co się wokół mnie naprawdę dzieje. +Ferdydurke+ była dla mnie tym kluczem: ja sam, moja rodzina, szkoła, cały kraj, wszystko to zlało się nagle w czytelny dla mnie obraz, jak złożone wreszcie części skomplikowanej łamigłówki. Nie wymagało to z mojej strony żadnej przenikliwości” – wspominał Jeleński.
Związany z „Kulturą” emigracyjny krytyk i publicysta, młodszy od Gombrowicza niemal 18 lat, dziwił się, jak bardzo o nim i o jego środowisku, była „Ferdydurke” i jak bardzo może identyfikować się z jej autorem.
– W tej książce trzydziestoletni autor przemienia się w chłopca w moim wieku i opisuje mój dzień powszedni tu i teraz (tam i wówczas). Środowisko Gombrowicza było identyczne z moim. Ten sam rodzinny dwór neoklasycystyczny z XVIII wieku, ta sama służba i z rzadka widywani chłopi (dalekie, szare sylwetki, zlewające się w pejzaż), ci sami postępowi znajomi warszawscy moich lekkomyślnych i „nowoczesnych” rodziców, ta sama szkoła, gdzie większość kolegów uległa wzrastającej właśnie fali faszyzującego nacjonalizmu, na który reagowałem wstrętem
– wspomniał Jeleński.
Wypowiedzi artystów związanych z kręgiem paryskiej „Kultury”, wiele mówią o zjawisku, jakim bez wątpienia stał się Gombrowicz.
– Był snobem, prawdziwym snobem. A jako że ja miałem tytuł, a on był „niby-hrabią”, wyczuwałem, że naigrywał się ze mnie, tak jak w tym znakomitym opowiadaniu, w którym rozmawia z hrabią, pokazującym mu bez przerwy swoje rasowe łydki. Tymczasem coś takiego przyprawiało mnie o mdłości – opowiadał w wywiadzie udzielonym Ricie Gombrowicz Józef Czapski, pisarz i malarz, jeden z założycieli Instytutu Literackiego. – Odkrywałem Gombrowicza powoli, czytając jego +Dziennik+ (…). I tutaj zobaczyłem człowieka całkowicie innego. Człowieka o głębokim wnętrzu, poczuciu cierpienia
– dodał później artysta.
Miłosza i Gombrowicza zbliżyła niechęć, jaką budzili w środowisku polskich emigrantów. W 1995 r. Miłosz wspominał: „Gombrowicz-raróg i Miłosz napiętnowany skazani byli na swoje towarzystwo i swój dialog, właśnie jak ten dialog z 1951 r., w którym okazało się, że tylko my dwaj możemy się porozumieć. Zbyt cenny więc to był sojusznik, żeby go antagonizować. On jeden dostrzegł we mnie człowieka odartego, nagiego, co, zwłaszcza po zgodnym potępieniu przez emigrację mego +Zniewolonego umysłu+ stanowiło nie lada pomoc. Wygląda na to, że we mnie widział już spełnienie się jego idei, +żeby wydobyć człowieka polskiego z wszystkich rzeczywistości wtórnych+”.
Autor „Ferdydurke” znalazł w przyszłym nobliście, kogoś w rodzaju pokrewnej duszy. Kiedy w 1980 r. Miłosz odbierze Literacką Nagrodę Nobla, napisze ze Sztokholmu do wdowy po Gombrowiczu, że to „Witold powinien znajdować się na jego miejscu”.
– Największą cnotą Gombrowicza była dzielność. Częsta u spadkobierców Samosierry, kiedy chodzi o wystawianie się na kule wroga, jest niezwykle rzadka w sprawach ducha. Dzielność nie tylko umysłu, również charakteru, co zresztą najczęściej jest nierozłączne
– pisał Miłosz na łamach „Kultury” niedługo po śmierci Gombrowicza.
Miłosz, który szczególnie w ostatnich latach życia Gombrowicza, nawiązał z nim przyjacielską relację, doskonale wiedział z jak wielkiej rangi artystą ma do czynienia.
– U pisarza słabość pochodzi przede wszystkim z potrzeby uznania, diabelska pokusa dosięga go w postaci ludzkich krytycznych czy pochwalnych głosów. Podczas pobytu w Argentynie Gombrowicz był najdoskonalej pozbawiony pisarskiej rangi, jeżeli publikowała coś o nim emigracyjna prasa, to po to, żeby wydziwiać i wyśmiewać. Gdyby nie „Kultura”, nie mogłyby się też ukazać po polsku jego książki. Jakiego przekonania o wartości tego co się robi trzeba w takiej sytuacji, żeby nie upaść, nie pójść na pisanie dla pieniędzy albo przynajmniej dla brawa?
– zauważył.
– Wiele rzeczy nas dzieli, niemniej jest mi Pan najbliższy we współczesnej polskiej literaturze
– pisał Witold Gombrowicz do Czesława Miłosza, a w innym liście nazwał poetę „swoim duchowym kuzynem”.
A Miłosz w liście napisanym do Rity Gombrowicz tuż po śmierci autora „Kosmosu” stwierdził: „ta przyjaźń przyszła za późno i nie skorzystaliśmy dostatecznie z kontaktu z nadzwyczajnym człowiekiem. Jego głos nadawał powagę tej dziwnej działalności jaką jest pisanie po polsku”.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że relacja jaką Miłosz nawiązał z Gombrowiczem, budziła niepokój Zbigniewa Herberta.
– Bardzo mnie niepokoi Twój kontakt duchowy z Gombrowiczem, chociaż takie rzeczy zdarzały się, vide dziwna przyjaźń Conrada z Gide’em. Strzeż się proszę, bo to deprawator acz artysta. Ja czytam jeszcze raz Plutarcha
– pisał w liście do Miłosza.
Ale największe wrażenie zrobił Gombrowicz na Sławomirze Mrożku, częściowo ze względu na podejmowanie w twórczości podobnych tematów.
– Dzisiaj przyjechał Gombrowicz. Pan Gombrowicz, a po włosku Padrone. Każde zjawisko można interpretować rozmaicie. Ja zostanę przy „Pan”. Zrozumiałem, że go nie lubią. Albo odwrotnie. Nie lubią go, bo są przez niego ujarzmiani, czują siłę, przemoc. Nikt tego nie lubi. Zaledwie przyjechał, widział się z nami nie dłużej niż pół godziny. Przez niego nie śpię teraz w nocy
– notował w swoim „Dzienniku” Mrożek.
Dramatopisarz był pod dużym wrażeniem osobowości starszego od siebie artysty, był nim zafascynowany.
– Z Gombrowiczem łączył mnie Gombrowicz. Było w nim znacznie więcej istnienia, niż we mnie. Czasami, nie mogąc sprostać przewadze jego istnienia, uciekałem od niego. Gombrowicz popełniał – notorycznie – przestępstwo, które ludzie wybaczają najtrudniej. Nie szanował, nie pieścił miłości własnej jego bliźnich. Chyba za to samo skazano na śmierć Sokratesa. Analogie są uderzające. Ta sama bezwzględna przyjaźń i życzliwość dla ludzi, tak właśnie bezwzględna, że ludzie nie mogli jej znieść
– pisał Mrożek na łamach „Kultury”.
W innym miejscu „Dziennika” Mrożek pisał: „Bez Gombrowicza byłbym ubogi. Ale z Gombrowiczem nie jestem sobą. Nacisk Gombrowicza jest silny i kłopotliwy, ale właśnie przez to zbawienny. Bo – jeśli chce się być – wymaga równie silnego odporu. Jest to więc nacisk stwarzający” w innym: „Gombrowicz osobiście pokonywał mnie i miażdżył. Bo nie będąc z jego pola, stałem na nim jedną nogą, wahająco. On stał obiema na swoim”. Wzmianek na temat Gombrowicza znajdziemy w tomach zapisków Mrożka kilkaset. Gombrowicz o Mrożku nie pisał prawie wcale. W intymnym kalendarium „Kronos” zdarzało mu się odnotować: „Wizyty: Mrożek (zwierzenia) – 2 razy”. W liście do Giedroycia pomyłkowo nazwał go nawet „Stanisławem”.
Jedynym ze środowiska „Kultury”, który zachował wobec Gombrowicza dystans, był Gustaw Herling-Grudziński, jeden ze współzałożycieli Instytutu Literackiego. Autor „Innego świata” znał się z Gombrowiczem jeszcze z czasów przedwojennych. Po wojnie jednak pisarze nie odnowili znajomości, co w kontekście funkcjonowania w jednym, niewielkim środowisku wydaje się zaskakujące.
– Czasem przychodzi mi do głowy myśl, że ja zostałem po prostu przez niego straszliwie oparzony i że to mi zostało na całe życie. Było to wczesnym latem 1939 roku, Warszawa była już właściwie wyludniona. (…) Była piękna letnia noc, nie upalna, usiedliśmy na ławce w Alejach Ujazdowskich. I wtedy on nie pytany zaczął opowiadać, jak jego zdaniem potoczy się zbliżająca się wojna, było już zupełnie jasne, że nie unikniemy wojny. To, co mówił, brzmiało naprawdę tak, jakby to była Sybilla Kumańska
– podaje Marian Bielecki w książce „Dlaczego Gustaw Herling-Grudziński bał się spotkać z Witoldem Gombrowiczem?”.
Pisarz przyznaje później, jak destrukcyjnie podziałały na niego prorocze, ale i przerażające słowa starszego kolegi.
– Na mnie to zrobiło w strząsające wrażenie. Byłem w tedy dwudziestoletnim chłopcem, który wprawdzie miał swoją inteligencję i sceptycyzm, ale jednak był bardzo młodym człowiekiem, który wierzył, że Polska tak łatwo się nie podda. A Gombrowicz przedstawił mi obraz Polski pokonanej i to pokonanej równocześnie przez dwóch wrogów, to znaczy przez Niemców i przez Związek Sowiecki, i zakończył to rzeczywiście wieszczą refleksją, że jedyny sposób, żeby się uratować od nowych czasów, które idą, żeby w nich ocaleć, to jechać do Ameryki Południowej i paść byki. […] Jakby się coś zawaliło. Mnie się zdaje, że od tego czasu, po tym oparzeniu, ja po prostu balem się spotkać z Gombrowiczem
– wspominał Grudziński.
Kilka lat po śmierci autora „Ferdydurke”, Grudziński przejął po Gombrowiczu dziennikową rubrykę w „Kulturze”, gdzie od czerwca 1971 r. ukazywał się jego „Dziennik pisany nocą”. Kilkakrotnie podkreśli przy tym, że nie należy do bezkrytycznych apologetów twórczości dawnego kolegi.
– Gombrowicz jako pisarz, i to pisarz bez skazy (z wyjątkiem „patriotycznego” oskarżenia o dezercję w roku 1939), swoją sztuką pisarską, czerpiącą soki żywotne z szyderstwa i groteski, wskazał nieszczęsnym eks-kapłanom drogę wyjścia z kapłańskiego blamażu. Prawodawcy socrealizmu, wyśmiewani jawnie czy po cichu przez czytelników, rzucili się do małpowania +trefnego+ pisarza z Buenos Aires
– pisał.
Oryginalność Gombrowicza najbardziej jednak docenił Jeleński.
– Gombrowicz zdawał sobie sprawę z tego, ile ma wspólnego z duchem czasu, do jakiego stopnia jest tu prekursorem. Był egzystencjalistą przed Sartrem, strukturalistą przed Levi-Straussem, jednym i drugim mimo woli, jak molierowski Monsieur Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Ale jest to prekursor, którego dzieło i myśl w żadnej z tych wizji świata nie zastyga, który zawsze im się wymyka, otwierając nowe drogi
– podsumował Jeleński.