Sweter z recyklingu

Sweter z recyklingu Radio Zachód - Lubuskie

fot. Pixabay

Z coraz większym rozbawieniem przyglądam się procesowi ekologicznego prania mózgu dzieciom. Oglądając pewien talent show z udziałem dzieci, widzę, że te małe stworki już mają ekologiczną papkę w mózgu. Może z tego wyrosną, ale infekcja może postępować. Mając 10 lat bredzą o plastiku i o tym jak zagraża planecie, kompletnie nie pojmując, że gdyby im ów plastik zabrać, ich życie fiknęło by niezłego koziołka. A dla niektórych owa gimnastyczna niespodzianka byłaby istnym „salto mortale”.
Świat, w którym owe zainfekowane ekologizmem dzieci żyją, jest w gruncie rzeczy kołowrotkiem jaki miłośnicy chomików wstawiają im do klatki, aby nie nudziło się zwierzątku, zamiast w polu, bytować w klatce, ku uciesze małych ekologicznych komsomolców. Nie rozumiejących jeszcze, że to zapowiedź kieraciku, w którym jako już dorośli będą żyć, zmuszeni przez globalną rzeczywistość. Jeszcze nie mają świadomości, że sukces w owym talent show jest inicjacją do życia w owym kieracie, czyli pogoni za wiecznie uciekająca popularnością fanów kosztem coraz większej utraty samego siebie.
Ale rzecz nie o chomikach, ale o plastikowym dzieciństwie i ekologicznej infekcji jaką zaraża dzieci współczesny lewacki model edukacyjny. Te wszystkie ekologiczne wynalazki zanim stały się modą, w moim dzieciństwie były szarą rzeczywistością. W powszechnej biedzie, zbierało się złom od dziecka. Nie dla kaprysu, ale aby mieć kilka złotych na cukierki. Na piłkę trzeba było żelastwa trochę nazbierać. Z bratem kłóciłem się o recykling słoików, bo każdy z nas chciał zanieść do skupu, nie słoik po musztardzie, ale po dżemie (te z gwintem były droższe). Różnica była spora, bo 10 gr.
Także w ramach recyklingu większość dzieci nosiła przerobione ubranka po rodzicach. W szkole z łatwością można było poznać, którego kolegi tata, jest wojskowym, kolejarzem, milicjantem, a kto ma wujka na Zachodzie. Nosiłem zatem płaszcz po ojcu, płaszcz który dostał jako biedny student z UNRY (dziś mało kto wie co to było). Jak się ojcu zużyła teczka, trafiała do recyklingu do mnie. Nauczyłem się wtedy przy okazji rymarstwa, czyli naprawiania owej teczki. Podczas zajęć z „Prac praktycznych” uczyliśmy się cerowania skarpetek. Śniadania do szkoły powszechnie zawijało się w gazety, które zresztą były niezbędnym materiałem do rozpałki, bo powszechne centralne ogrzewanie miało dopiero nadejść. Po mleko szło się z kanką, podobnie jak ze słoikiem po kapustę czy śledzie. Babcie robiły swetry na drutach z wełny pozyskanej z innego starego swetra lub kilku swetrów. Pamiętam też, że czasem pod domem pojawiał się wóz zaprzężony w konia, a jego woźnica, gromko krzyczał: „Szmaty, graty, żelazo”, a dzieciaki wynosiły z domu to, czego nie dało się już przerobić, aby mieć na lizaka.
Wówczas robiliśmy to z racjonalnej oszczędności. Nikt nikomu w szkole nie wytykał barku najnowszego modelu smartfona i firmowych ciuchów. W wakacje spało się pod namiotem i piło herbatę na wodzie z rzeki. Nikt nie bełkotał o ekologii, a mimo to środowisko miało się całkiem dobrze.
Dzisiaj, każdy nastoletni ekolog, produkuje przez tydzień, sam jeden więcej odpadów, jak w moim dzieciństwie czteroosobowa rodzina przez kilka miesięcy. Ale jest przekonany, że jak publicznie zapłacze nad pływającymi w oceanach plastikami, to uratuje świat. Kiedy jednak zaproponować mu, aby ograniczył swoje szpanerskie apetyty, gotów jest donieść na rodziców do opieki społecznej. Bo obok dyrdymałów o ekologii, uczy się także dzieci, tego, że mają swoje prawa, a wśród nich najważniejsze. Prawo do komfortu, zagwarantowane 500+. A cóż to za komfort, bez całkowicie plastikowych firmowych adidasów.
Tekst: Krzysztof Chmielnik
Fot. Pixabay
Exit mobile version