Dożyliśmy czasów, kiedy ilość informacji do nas docierających przekracza możliwości naszej percepcji. Informacje opisywane są w słowach. Każde z nich ma swoje znaczenie. Można sprawdzić w słowniku, w google. Złożone w treść służą za obraz, który zostaje stworzony i przekazany. Dociera do odbiorcy i podlega interpretacji. Interpretacja zaś jest zawsze całkowicie subiektywna i zawsze zniekształca obraz stworzony na podstawie słownego przekazu. Ileż to razy w życiu politycznym, relacjach społecznych czy całkowicie prywatnych słyszymy komunikaty, które potem okazują się zupełnym pustosłowiem, prawdami w momencie wypowiedzenia, które zaistniały tylko w danej chwili, treściami bez pokrycia. W morzu politycznych obietnic, społecznych deklaracji czy prywatnych zapewnień zdumiewa naiwność wiary w słowa. Powiedzieć można wszystko, ale język stał się dziś zmakdonaldyzowaną stacją do osiągania celów, gdzie kłamstwo chowa się przed zdemaskowaniem. Słowa już nic nie znaczą, jeśli nie stoją za nimi czyny.
Pułapką tych czczych obietnic, w każdej sferze naszego życia, politycznej, społecznej, prywatnej, jest droga wiodąca na manowce, w którą sami się wpuszczamy, doznając na jej końcu bolesnego rozczarowania. Słyszymy, co chcemy słyszeć. Ulegamy magii słów. Dointerpretowujemy sobie intencje. Roztaczamy wyobraźnią obraz, którego w przekazie wcale nie ma. Tak jest z obietnicami wyborczymi, umowami międzyspołecznymi i w relacjach prywatnych. Tego obrazu nie ma, jest kłamstwem, ale my pozwalamy mu zaistnieć, bo wychodzi naprzeciw naszemu egoizmowi, naszej próżności, naszemu chciejstwu i naszemu brakowi empatii. Często też naszemu nieliczeniu się z nikim i z niczym. Gdy przychodzi konfrontacja z rzeczywistością i opadają maski, a prawda wychodzi na światło, jesteśmy rozczarowani, że zostaliśmy oszukani. Ale kto tak naprawdę oszukiwał? Przecież nie było podstaw, żeby wierzyć. Żadnych faktów, które świadczyłby, że słowa są prawdziwe. Same iluzje, złudy i marketing, by uwierzyć w wyborcze obietnice, umowy międzyspołeczne i prywatne zapewnienia. Gdy zupełnie bez emocji, odcinając się od siebie, stając się swoim sędzią – choć to trudne – rozpatrzymy swój przypadek, dostrzeżemy swój błąd w nadinterpretacji słów.
Jeśli możemy mieć pretensje, to tylko i wyłącznie do siebie. Dróg odejścia, momentów zatrzymania, które mogły zapobiec temu, do czego doprowadziła nas nadinterpretacja słów jest zawsze bez liku. Dlaczego więc nie reagujemy? Bo wygodnie nam pozostawać biernym, bo aktywność wymaga wysiłku, a każde sprawdzam może okazać się końcem złudzenia, którego urealnienia oczekujemy. Chodzenie po bagnach wciąga. Słuchanie kłamstw także. Apogeum nadinterpretacji zachodzi wtedy, kiedy autor komunikatu w sposób jednoznaczny tłumaczy, co literalnie miał na myśli, a wbrew temu, osoba do której komunikat został zaadresowany, przeczy tej interpretacji i twierdzi z przekonaniem, że autor mówiąc, co miał na myśli, miał na myśli zupełnie co innego. Z życia politycznego: można mówić, że się służy Polsce, podczas gdy w rzeczywistości pilnuje się interesu Niemiec. Przykładów z życia społecznego i prywatnego można szukać wokoł siebie. Są blisko.
fot.Pixabay