Największą chyba radością w życiu jest ta płynąca ze zwycięstwa w sportowej rywalizacji. Im wyższy poziom tej rywalizacji, tym ta radość poszerza swój społeczny zasięg. Jest bowiem ona, niezależnie od zwycięzcy, społecznie dzielona. Ten fenomen socjologiczny ma jeszcze jedną, niezwykle istotną wykładnię, komentarz sportowy. To on jest oprawą diamentu osiągnięcia sportowego, który czyni go jeszcze piękniejszym i sprawia, że zapamiętujemy go na długo, a w najcudowniejszych słowach opisanym, pozostaje w nas na zawsze. Takie komentarze są czymś wyjątkowym i potrzebny do tego jest nie tylko warsztat, ale niewątpliwy, wyrazisty talent, który nadąża za sportowym triumfem. Warsztat i język to jeszcze nie wszystko. Miałem okazję komentować sportowo kilka wydarzeń, do rangi mistrzostw krajowych włącznie i mam świadomość, z jaką skalą wyzwania mierzy się sportowy sprawozdawca.
Lewis, Johnson, Bolt
Jako esteta językowy, w sposób bezograniczony posługujący się językiem polskim, pozostaję wciąż pod wpływem Jego słów. W wywiadzie udzielonym Marcie Szaranowicz-Kusz (córce) powiedział: „Być może moja dziennikarska era już minęła”, z czym nie sposób się nie zgodzić, gdy chodzi o Jego fizyczną obecność na stanowisku komentatorskim. Ale tylko z w tym aspekcie, bo w pozostałych zgodzić się niepodobna.
Mogę powiedzieć, że ukształtował mnie w trzech płaszczyznach: sportowej, dziennikarskiej i językowej. A przecież i wychował, bo jego moralność afketowała mnie w sportowych komentarzach przez dekady. One się w cudowny sposób jakoś przenikały. Zaczęło się od lekkiej atletyki i niezapomnianego rekordu amerykańskiej sztafety w składzie Burrell, Cason, Mitchel, Lewis. Tego komentarza z fenomenalną ilustracją Pana Szaranowicza „i ostatnia prosta, Bruno Marie-Rose, ale wychodzi Lewis, drugi rekord świata, szybko Carl, nowy rekord świata, fenomenalny! 37,51!!!” nie zapomnę nigdy…
Potrafił w absolutnie fenomenalny sposób przybliżać nas do wyjątkowości wyczynów, które działy się na stadionach, opowiadać rekordy zapisywane na kartach historii, zapisując je w naszych duszach. Potrafił głosem podchodzić do startu w biegu na 100 m. Rozgrzewał się razem z nimi, podchodził do miejsca startu, przyjmował postawę i zastygał. A kiedy ruszali ze strzałem startera, ruszał i on. W tym krótkim, niespełna dziesięciosekundowym seansie rozpędzał się z nimi tak, że nie sposób było nie odczuć wysiłku, napięcia i woli zwycięstwa zawodników, samemu unosząc się w przestrzeni za Jego komentarzem. Pędził z nimi w słowach do mety. Po zwycięstwo, po rekord, po chwałę! I choć, w swojej skromności, jej nie pragnął. Te wszystkie niezapomniane komentarze Jej mu przydały. Zwyciężał razem z nimi. Pokolenia się zmieniały. Po Lewisie przyszedł Michael Johnson, po nim Usain Bolt. Fenomeni sportu się zmieniali. Fenomen komentarza sportowego pozostawał niezmienny.
Hej, hej, tu NBA
A przecież jeszcze we wcześniejszym międzyczasie przyszła cudowna era koszykarzy z NBA i to za sprawą nie tylko Jordana i Dream Teamu w każdą sobotę po południu zasiadałem (liśmy) przed telewizorem. I była dla nas ta godzina sobotnia tak regularna, jak niedzielna msza. To On sprawiał, że mecze, nawet te mniej istotne, mniej emocjonujące, nabierały wyjątkowości, magicznej aury, której ani przedtem, ani potem już nie doświadczyłem. To za Jego sprawą, po każdym meczu finałowym, czasami rześkim świtem, szliśmy na boisko dopełnić tej uczty duchowej i wygrać muzykę na strunach sportu, które On przed nami odkrywał.
To Jego słowa komentarza powtarzaliśmy przy własnych akcjach. Był z nami na boisku, szedł z nami po meczu… nawet o tym nie wiedział, ale tak było. NBA w Polsce, i to trzeba wiedzieć, stała się fenomenem za sprawą nie tylko magii Jordana i ery Dream Teamu, ale komuś, kto tę magię i ten dream potrafił w genialny sposób opowiedzieć. Opowiedzieć tak, jak w dzieciństwie zasłyszane historie o bohaterach, których każdy pragnie naśladować. Siła przekazu Włodzimierza Szaranowicza była absolutnym fenomenem. W komentarzu koszykówki przyciągał nas przed telewizory tylko po to, by po kilku kwadransach wypchnąć na boiska, na których potem godzinami przerabialiśmy lekcje, które pobieraliśmy z meczów retransmitowanych w TVP2 w Jego narracji.
Nikt Mu tego nie odbierze
A potem była wielka era Adama Małysza, którego geniusz narciarski był rozświetlony geniuszem komentatorskim. I kiedy wydawało się, że stanęliśmy w miejscu przekraczającym wyobraźnię, by opisać to, co skakał chłopak z Wisły, pojawiał się On i swoimi słowami znosił wszelkie bariery, które nie pomyślałby nikt, że znieść można. Przenikał w głąb duszy, budząc nastroje nostalgiczne za czymś niespełnionym, niewyobrażalnym, odkrywał nieznane i zapraszał nas, niczego nie zostawiając dla siebie. Dzielił się z nami wszystkim, sobie nie pozostawiając nic. Wspinał się na szczyty sportowego komentarza, byśmy mogli przeżyć coś unikalnego. Ale nie tylko my. Sami sportowcy, myślę, przeżywali swoje sukcesy na powrót, w innej sferze, gdy dotykał ich Jego komentarz. Mówił zresztą o tym nieraz Adam Małysz.
I ostatnia prosta
Włodzimierz Szaranowicz swoim komentarzem inspirował i budził do wysiłku, do wiary, że niemożliwe nie istnieje, że można wygrywać w sposób fair, że trzeba wyłączyć za wszelką cenę wszelkiego rodzaju uprzedzenia, bo duch olimpizmu, tego w najlepszym znaczeniu, ze szczytną ideą Pierra de Coubertin’a, jest świadectwem naszego humanizmu, wykładnią naszego człowieczeństwa i ilustracją kondycji społecznej moralności. Uczył, że potrzeba sukcesu jest czymś naturalnym i choć nie zawsze sukces jest nam pisany, to nie wolno z drogi do niego rezygnować. Wiele Mu zawdzięczam (my). I choć Jego era dziennikarska w sferze fizycznej obecności w kabinie komentatorskiej się skończyła, to pozostanie z nami na zawsze. Przecież, cytując Jego samego, „nikt Mu tego nie odbierze…” I kiedy będę umierał, wspomnę tylko te słowa: „I ostatnia prosta…”
fot.Pixabay