Łukasz Młyńczyk: Co mam na myśli, kiedy mówię?

Łukasz Młyńczyk: Co mam na myśli, kiedy mówię? Radio Zachód - Lubuskie

fot.Pixabay

Charles Foster Kane w legendarnym obrazie „Obywatel Kane” wypowiada frazę: „byłoby zabawnie wydawać gazetę”. Czasem takie pragnienia mogą się zmaterializować. Ostatnie dni w Polsce to emocjonalne komentarze w związku z zakupem przez spółkę skarbu państwa (SSP) polskich dzienników regionalnych. Wszyscy użytkownicy Facebooka i Twittera wypowiedzieli się już w tym temacie. Tradycyjny repertuar antagonistów możemy umiejscowić na osi od pełnego zadowolenia z owego faktu do całkowitej negacji. Tekst w zamyśle będzie o mediach, ale potrzebuję zrobić niezbędne wprowadzenie, czyli zaprezentować użytą bazę teoretyczną.

Toczone przeze mnie dyskusje w tym temacie uświadomiły mi kolejny raz potęgę społeczeństwa i jego kultury, którą Jacek Dukaj określa mianem „postpiśmiennej”. Uspokajam, że nie chodzi o wtórny analfabetyzm, ale o odejście od pisma i jego funkcji w stronę rzeczywistości medialnej. Świetną ilustracją tego stanu jest używanie emotikon w miejsce opisu stanów psychicznych. Momentami odnoszę jednak wrażenie, że opisując zjawisko niby wciąż używamy tych samych słów, ale rozumiemy przez nie coś zupełnie odmiennego. Komunikujemy się przy pomocy pojęć, te z kolei mają swoje desygnaty. Desygnat to upraszając pewien przedmiot, osoba lub zjawisko do jakich odnosi się dana nazwa. Niestety coraz częściej jest tak, że w języku codziennej komunikacji wiele osób używa pojęć abstrahując od ich desygnatów, podkładając pod nie treść dowolną. Nie sprzyja to komunikacji. Dużą rolę ponoszą tu afekty, a więc emocje jakie towarzyszą nam w opisie obserwowanych zjawisk. Ludzka percepcja jest tak zaprogramowana, aby przypisywać właściwość naszym wyborom w sposób maksymalnie szybki i nie angażujący nadmiernej energii. Nasze świadome przekonania i wybory są więc uwikłane w emocje i wrażenia, które podsyła nam mózg. Tak jest po pierwsze łatwiej, po drugie zaś umożliwia to nam amortyzowanie uczucia niezrozumienia postrzeganych obrazów. Odnosimy wówczas niesłuszne wrażenie, że prezentowana przez nas postawa opiera się na silnej podbudowie naukowej. Myślimy: przecież to niemożliwe aby mój osąd nie był naukowo racjonalny. To klasyczny dysonans poznawczy. W efekcie znamy się wszyscy na wszystkim. Przyjmuję do wiadomości, że mamy do czynienia z narodem specjalistów w dziedzinie polityki, sportu i medycyny. Specjalista nie myśli w takim przypadku lepiej, tylko inaczej. Nie jest moim celem deprecjonowanie średniej świadomości zjawisk politycznych rodaków, tym niemniej odczuwam pewien dyskomfort kiedy ktoś powołując się na dowolnie wybrane przykłady próbuje tłumaczyć mi oczywiste dla nauk o polityce sprawy. Pewnie zakłada, że tego akurat nie wiedziałem. Czasem opisuje nieco niezgrabnie, trochę tak jakby pacjent tłumaczył neurochirurgowi co ten powinien zaobserwować na zdjęciu MRI. Niestety zwykle te tłumaczenia ograniczają się do prezentowania swoich wrażeń. Tak, macie państwo rację, chcę powiedzieć, że odczucia te mogą być błędne. Oczywiście ludzie mają prawo mówić o zjawiskach i procesach politycznych, nie jest do tego potrzebne adekwatne wykształcenie. Musimy jednak mieć świadomość o jakiej polityce wówczas rozmawiamy. Przepraszam za brutalność – wyłącznie o polityce potocznie rozumianej. To nic złego, ponieważ potocznie myślą także ludzie z dyplomem politologa. Może trudno będzie w to uwierzyć, ale kolokwialnie pojmowana polityka i jej odpowiedniczka empiryczno-analityczna to dwie różne perspektywy. I to w tej powszechnie opisywanej rzeczywiście wszyscy pozostajemy ekspertami. Za ten stan odpowiada sposób życia. Jesteśmy coraz bardziej społeczeństwem jednostek pragnących uznania i „polubienia” ich punktu widzenia. Ten, kto wymyślił przycisk „lubię to” w mediach społecznościowych zdawał sobie doskonale sprawę z naszych narcystycznych skłonności. Polubienia to współczesna waluta. Niestety dostępność tej formy gratyfikacji za internetową aktywność zepsuła jakość samego przekazu. 

Filozofowie zauważają, że już nie tylko zwykły obywatel nie znajduje czasu na myślenie, ale coraz częściej dotyczy to ludzi nauki. Doprecyzuję, że ów brak czasu nie czyni nas istotami niemyślącymi. Tym niemniej jakość tego myślenia spada. Nie myślimy głupiej tylko gorzej. Co to oznacza? Każdy dostępny bodziec, wywołujący określoną nierzadko gwałtowną reakcję naszego organizmu, wymaga czasu na przeżycie, przepracowanie i zastanowienie się nad celowością jego obecności. Tymczasem sami zachowujemy się jak dziecko w Disneylandzie, przebiegając od jednej atrakcji do drugiej. Umysł redukuje czas na ocenę obserwacji, ponieważ tak został wytrenowany. Domaga się natychmiast rozstrzygnięcia, które łagodzi objawy na wzór węglowodanów. Już dość dawno temu krytycy socjobiologii zauważyli nieco większe przywiązanie człowieka do samokontroli emocjonalnej, będącej pochodną reprezentowanej moralności, religii czy kultury niż do rozwoju zdolności poznawczych kształtowanych poprzez dyskurs intelektualny. Celem człowieka jest po prostu przekonanie samego siebie będące funkcją pojawiającego się w nim strachu wywołanego stanem niewiedzy. Wówczas bezpośrednią reakcją jest odwołanie się do utrwalonej w pamięci sytuacji, której rozwiązanie przechowywane jest w dostępnych zasobach. Błyskawiczny wniosek sprowadza się więc do przywołania analogii do zjawiska już rozpoznanego. Ten klucz jest skuteczny, nawet jeśli nie tłumaczy właściwie problemów, a jedynie umiejscawia je w intencjonalnym ich rozpoznaniu. Zatem nie tyle rozumie się zjawisko ile pragnie się je rozumieć w określony sposób. Jeśli do myślenia wykorzystujemy pojęcia, to istotne staje się dla nas to, co przez nie wyrażamy. Odwrotnie nauka, która wykorzystuje bazę pojęciową jako wyraz adekwatności opisu, definicji wreszcie prawa. 

Banałem byłoby wyrazić opinię o naszym pełnym zanurzeniu w świecie nowoczesnych mediów. Tekst ten nie będzie polityczny, lecz właśnie politologiczny. Poświęcony zostanie językowi komunikacji wszystkich ze wszystkimi. Powtórzę się: jedynym precyzyjnym językiem używanym przez człowieka jest język matematyki. Języki naturalne, którymi się komunikujemy, ze swej natury są nieprecyzyjne. Analogicznie politologia korzysta z formy języka etnicznego, najczęściej angielskiego, co również ma swoje konsekwencje. Dodatkowo polityka jest przedmiotem nie tylko badań, ale również zainteresowań i działań obywateli. Używają oni tych samych pojęć intuicyjnie, względnie tak jak chcą je rozumieć. Nie inaczej jest z samymi politykami. Nie wyznaczają oni standardów komunikacyjnych, a już szczytem językowej wirtuozerii jest ogłaszanie z dumą swojej „apolityczności” przez osoby konkurujące o stanowiska polityczne. W ostatnim czasie to działacze społeczni chętnie deklarują apolityczność, co dowodzi jedynie potocznego ujmowania przez nich pojęcia „upolitycznienia”. Często jest również tak, że politycy nie używają najbardziej adekwatnego określenia zjawiska, zastępując je jakimś rodzajem eufemizmu. PO nacjonalizując otwarte fundusze emerytalne (OFE) mówiła o „przekazaniu części obligacyjnej do ZUS”. Z kolei nacjonalizację dzienników regionalnych dokonywaną przez PiS określono „powiększaniem portfolio przez PKN Orlen”. Zabiegi te, mające na celu łagodzenie wydźwięku „nacjonalizacji” traktowały to pojęcie jako pejoratywne, historycznie skompromitowane, a nie jako kategorię charakterystyczną dla ekonomii politycznej. Nacjonalizacja jako termin opisuje więc zjawisko, oczywiście w specyficzny dla siebie sposób, ale go formalnie nie ocenia. 

Swoją uwagę w tym miejscu chciałbym skierować na pojęcia związane z funkcjonowaniem mediów. Przy okazji wspomnianych już wydarzeń przywoływano na zmianę: „niezależność mediów”, „wolność mediów” i „obiektywność mediów”. Co zadziwiające wiele osób uznaje te kategorie za synonimiczne. Oczywiście posiadamy w asortymencie komunikacyjnym wiele określeń, które można uznać za doskonałe wyobrażenia, oczekiwane stany. Do takich zaliczyć można choćby Dahlowską „poliarchię”, a więc demokrację idealną – rządy wielu (reguł). Podobnie zwykliśmy pojmować znaczenie semantyczne zawodów zaufania publicznego: sędzia, lekarz, dziennikarz. Zdajemy sobie sprawę z ich idealizacyjnego charakteru, a także z częstego rozmijania się idei i jej materializacji. Tym niemniej nie powinniśmy stosować tych nazw jako argumentów oceniających, ale wyłącznie jako narzędzia komunikacji. Każde z przywołanych cech mediów znaczą coś konkretnego w formule definicyjnej, dlatego też dowolne zmiany ich treści mogą odnosić się do zupełnie innego pojęcia. Jak to jest właściwie z tymi mediami? Kiedyś potrafiliśmy odróżnić dziennikarza i publicystę, nie tylko z powodu dość oczywistych rozbieżności, ale raczej z powodu bardziej precyzyjnego posługiwania się językiem. Można zaobserwować, że nawet językoznawcy od czasu do czasu ulegają temu dyktatowi liberalizacji języka (nie mylmy tego z językiem liberalnym), wydając zgodę na użycie pojęć i form tak, jak nie były one dotychczas używane. Lud żąda a nie rządzi. 

Przyjrzyjmy się wspomnianym trzem formom dziennikarstwa z pozycji teorii. „Niezależność dziennikarska” – odwołuje się do praktycznej realizacji wolności słowa i prasy. Formalnie stanowi to przeciwieństwo praktyk propagandowych, marketingowych czy reklamowych. Jest to jednak postulat, który należy rozpatrywać zarówno w kontekście pozaekonomicznym jak i ekonomicznym. Za punkt wyjścia przyjmuje się założenie, że dziennikarz pozostaje niezależny w kwestii zdobywania, gromadzenia i przedstawiania informacji oraz wygłaszania opinii, poglądów. Pamiętajmy jednak, że mówimy tu o niezależności zewnętrznej, a więc sytuacji braku nacisku ze strony innych podmiotów, zainteresowanych treścią informacji czy opinii. Należy odróżnić niezależność wewnętrzną, a więc skalę zależności od tego, co determinuje działania każdego z nas. Motywacje mogą być różne. Od ideowych do typowo materialnych. Nie chodzi o wulgaryzowanie tego obrazu i sugerowanie sprzedaży informacji bądź opinii. Zrozumiemy to, jeśli oderwiemy się na moment od etycznej idealizacji. Wyobrażamy sobie dziennikarza jako osobę nieugiętą, która metaforycznie opuszcza własne ciało i wiążące uprzedzenia, aby zaprezentować fakt takim, jaki on jest. Takie moralizatorskie imaginacje mają zwłaszcza osoby patrzące z dystansu na pracę mediów. Wygłaszany jest więc w takim przypadku nie tyle opis, ile właśnie postulat. Nie jest moją intencją obrona kogokolwiek. Zwracam jedynie uwagę na szereg zależności, tych typowo ekonomicznych, dotyczących jednakowo samych dziennikarzy, jak i redakcji w których pracują (cenzura ekonomiczna). Interpretując obserwacje słynnego socjologa Pierre’a Bourdieu, powiemy o „mówieniu redakcją” i nie mówieniu sobą, posługiwaniem się niewielką ilością naprawdę oryginalnych myśli. Wszystkie redakcje zazwyczaj mówią o tych samych najważniejszych wydarzeniach, pojawiają się tylko istotne różnice w ich interpretacji. Dla Bourdieu liczyła się „informacja o informacji”, a więc to w jaki sposób dziennikarz tworzy wewnętrzną hierarchię ważności w ramach informacji i czy tworzy ją samodzielnie. Dotykamy tu zjawiska autocenzury, świadomości znajdowania się w sieci zależności. Zapewne właśnie o tym zapominamy. Nie chodzi więc o usprawiedliwianie dziennikarzy, ale zdejmowanie z nich odpowiedzialności, tak aby różne manipulacje nie przeszkodziły docierać do istoty rzeczy jak mówił Bourdieu. Wyobraźnia podpowiada nam wizerunek niezłomnego dziennikarza śledczego, odrzucającego wszelkie kompromisy, tak aby dotrzeć do sedna informacji i w czystej formie przekazać ją odbiorcom. Tylko, że jego człowieczeństwo jest dużo bardziej przyziemne, realizuje się nie tylko w pracy, ale również prywatnie, a stałe miejsce pracy to często okazja do tego, aby zadłużać się na poczet wzrastających potrzeb konsumpcyjnych. Niezależność to tylko i aż mówienie własnym sumieniem, a nie sumieniem cudzym. Na początek wystarczy. Jeśli dziennikarka X ma sympatie polityczne nie oznacza to od razu jej zależności zewnętrznej, natomiast jeżeli realizuje ona dyrektywy polityczne, to mamy do czynienia z kolaboracją. Oczywiście zawsze może pojawić się argument o zmianie zawodu, ale warto wyobrazić sobie, że na kontinuum „niezależność-zależność” znaleźć można bardzo wiele miejsca dla aktywności, której nie oceniamy zerojedynkowo. Przywołać musimy tu pewien wzorzec korporacyjny. Uznawano za taki profesjonalny model BBC, co oznaczało dla dziennikarzy jak największą niezależność od kontroli politycznej i zarządzanie przez zawodowy personel medialny. W efekcie rozumiemy ów profesjonalizm jako funkcję wolności uprawiania zawodu, który wyznaczył własne standardy edukacji. Jednak tego w przypadku dziennikarstwa nie udało się osiągnąć, ani ustanowić żadnej profesjonalnej wiedzy, którą należałoby przekazywać adeptom.

Kolejny format to „obiektywność dziennikarska”. Roger Ailes tworząc stację „Fox News” zdefiniował połowę Amerykanów jako konserwatystów, którzy nie wierzą mediom, uważając je za „kłamliwą, tendencyjną ściemę”, dlatego postanowił dać im to, czego chcą. Amerykanie postrzegają obiektywność mediów jako dogmat rzetelności – pozwólmy wypowiedzieć się drugiej stronie. Pochodzi to z łacińskiej maksymy audiatur et altera pars. To w zasadzie całe spectrum tego, co możemy powiedzieć o obiektywności. Wspólnym dążeniem naukowców i dziennikarzy jest poszukiwanie prawdy. To droga, zmierzanie w kierunku, a nie obietnica. Nie zdajemy sobie sprawy z nieistnienia obiektywnych faktów społecznych i politycznych, które dominują w przekazach redakcji. Dostrzegamy co najmniej symptomy stronniczości. Obserwacja zjawisk, jakiej dokonuje człowiek uwarunkowana jest tym, że nie sposób cokolwiek zaobserwować bez wcześniej ukształtowanych oczekiwań, które uwarunkowane są znanymi nam teoriami. Stąd dokonujemy nawet nieświadomie interpretacji faktów, a więc pojawia się pytanie, czy przypadkiem nie stosujemy manipulacji, zwłaszcza kiedy wybieramy sobie różne teorie do podobnych zjawisk. Skojarzenia podpowiadają nam jak mamy obserwować, co jest dla nas najistotniejsze. Obiektywność oznaczałaby brak zgody na hierarchię ważności. Szerzej niezdolność do jej zakwestionowania przez subiektywne punkty widzenia. Wysłuchanie drugiej strony opiera się na założeniu o przywołaniu całości dostępnej argumentacji, okoliczności i kontekstu. Odblaskiem obiektywności jest bliski mi symetryzm, ale jest to właściwie klasyczny dogmat liberalny, kwestionujący wszystko w ramach absolutyzującego paradygmatu wolności. Tyle tylko, że symetryzując nie zgadzamy się z nikim celem zasłonięcia naszych upodobań i sympatii, jakie i tak mamy. Ucieczka od stronniczości nie oznacza wprost osiągnięcia obiektywizmu, a zwykle niechęć do opowiadania się za jedną z alternatyw. Wybór alternatywy skutkuje brakiem dalszej alternatywy. Ciekawą formułą jaką ukuto niedawno jest „pluralizm międzyredakcyjny”, co samo w sobie stanowi contradictio in adiecto, czyli sprzeczność jednego wyrażenia względem drugiego. Jednostronność wewnętrzną redakcji łagodzi się zbiorem różnych punktów widzenia w ramach ogólnej liczby podmiotów medialnych na rynku. Przekładając język opisowy na operacyjny – prześledzenie całości mediów pozwala syntetyzować pluralistyczny obraz. Wymaga to oczywiście chęci i skłonności do przekłuwania własnej bańki informacyjnej.

Wreszcie „wolność mediów”. Społeczeństwo jest klientem mediów. Zobowiązane są one działać w jego interesie, zwłaszcza że tradycyjnie uzyskiwały od państwa koncesje, kanały i częstotliwości do przekazywania informacji. To samo przez się rodziło odpowiedzialność za słowo. Wolność mediów po amerykańsku to działanie dla dobra obywateli, a nie władzy. To, że interes mediów i polityków może być zbieżny uznaje się za przypadkową koincydencję, nie zaś cel. Potrafimy zapewne połączyć wypowiedzi dziennikarzy z wypowiedziami polityków, ale sam ten fakt nie warunkuje jeszcze złamania reguły wolności mediów. Ważne mimo wszystko jest czy możemy odnaleźć jakieś argumenty na rzecz dokonania oceny, nie zaś tej oceny absolutyzowanie. W Polsce mamy dwa dające się zaobserwować stanowiska. W jednym dziennikarze mówią jak politycy, w drugim politycy mówią to, co dziennikarze. Oba są dla nas kłopotliwe. Amerykański „Washington Post” ujawnił i opisał aferę Watergate, w wyniku której do dymisji podał się prezydent Nixon. Ta sama gazeta opublikowała dokumenty znane jako Pentagon Papers, demaskujące świadome wysyłanie żołnierzy na śmierć w Wietnamie przez administrację Białego Domu, mimo że miała ona wiedzę o niemożliwości wygrania tej wojny. „The Boston Globe” odsłonił z kolei szokujące informacje na temat skali wykorzystywania seksualnego dzieci przez amerykańskie środowisko księży katolickich. W tych trzech przykładach zawiera się istota wolności mediów. Nie wiąże się ona z politycznymi czy religijnymi antypatiami, lecz zakłada wypełnienia obiektywnego interesu publicznego. Oczywiście wspomniane redakcje biorą pod uwagę istnienie obiektywnego interesu państwa, czego dowodem może być choćby wstrzymywanie się dziennikarzy śledczych „Spotlight” z publikowaniem informacji o pedofilii w amerykańskim kościele po ataku terrorystycznym z 11 września, aby nie być posądzonym o pośrednie sprzyjanie radykalnemu islamowi, którego administracja Busha jr. uznała za cywilizacyjnego wroga. Osłabienie społecznego autorytetu chrześcijaństwa w takiej sytuacji skutkowałoby naruszeniem interesu publicznego państwa i społeczeństwa amerykańskiego. Instrumentalne wykorzystanie mediów bywa usprawiedliwiane wyższą koniecznością, co zawsze można zakwestionować. Nie ma więc w demokracji absolutnej wolności mediów. Mainstream musi w jakiś sposób wyśrodkowywać opinie, aby bronić nas przed polityką skrajności. U nas w Polsce od lat toczy się dyskusja czy usunąć z kodeksu karnego artykuł 212, narażający dziennikarzy na odpowiedzialność karną za zniesławienie, a także powracają dyskusje o prawie do ochrony swojego źródła informacji. Wolność prasy to jeden z kluczowych współczynników pomiaru jakości demokracji. Nie zapominajmy o tym.

Zamiast zakończenia dwa przykłady siły oddziaływania mediów. Walter Lippmann przytacza w swojej książce o opinii publicznej historię pewnej wyspy na oceanie z 1914 roku, gdzie wspólnie żyli Anglicy, Francuzi i Niemcy. Funkcjonowali w absolutnej zgodzie 6 tygodni po wybuchu wojny, ponieważ nie mieli telegrafu, a brytyjski parowiec dostarczający prasę przypływał raz na 60 dni. Inna historia informuje nas o tym, że wskutek rozwoju mediów elektronicznych i pojawiających się w nich zdjęć nie dało się ukryć okrucieństw wojny w Wietnamie, stąd wzburzenie młodzieży i rozwój nastrojów pacyfistycznych. 

tekst: Łukasz Młyńczyk
foto: Pixabay

Exit mobile version