Notatnik konserwatysty… nowoczesnego 06. 12. 20
Dziś przyrzekłem sobie solennie ominąć szerokim łukiem wszystkie aktualne i historyczne pospołu, wątki polityczne. No bo ileż można pisać np. o aktualnych prymitywnych gierkach i bredniach dotyczących unijnego budżetu. Tym bardziej, że podział na ignorantów i cyników nie wyczerpuje skali możliwości, a posądzanie polityków o braki intelektualne może naruszać „prawa człowieka”, osobliwie zaś stanowić przykład „mowy nienawiści” wobec prawa do bycia (wolny wybór?) „inteligentnym inaczej”. Mam przy tym wrażenie, że i Państwo (PT Czytelnicy) chcielibyście nieco od tej politycznej młócki odetchnąć.
No i już na początek mam skojarzenie oldsculowe. „Towarzysz Gierek pogodził się z inteligencją! (Cooo?) swoją i innych sekretarzy”. Ten dowcip wbrew pozorom w jakiś sposób ciągle aktualny historycznie, osobliwie zaś metodologicznie zakreśla wszak „śliski grunt dwuznaczności”, na którym zbudowane jest tytułowe pojęcie. Boć przecie (porzucam niniejszym wszelką nadzieję na niepolityczne tematy) w naszej polityce funkcjonują od lat (również 30.) ludzie, którzy z inteligencją (własną) pogodzić sie nie potrafią lub też nie mogą. Choć muszę przyznać, że żyje się im całkiem nieźle, a może nawet lepiej. Głównie jednak dzięki…demokracji, która takie i podobne osoby kojarzy hurtowo, po czym ci drudzy wybierają (niestety) „na obraz i podobieństwo swoje”. Może warto przypomnieć, że swego czasu, po doświadczeniach z „przywódcami narodu” z PRL-u, absolwentami szkół powszechnych i kursów partyjnych* wybraliśmy sobie klasycznego nieuka i „roztropka” pokroju Wałęsy.
W tym miejscu warto by zastanowić się nad naszym systemem edukacji i nauki w kontekście realizacji konkretnych zjawisk. Np. upowszechnienia wyższego wykształcenia etc. Wykształcenia, które jako takie (ekskluzywne) nie pokrywało się ani z inteligencją, ani tym bardziej z kulturą, ale jakąś przesłankę stanowiło. Obiecuję do tego powrócić… za czas jakiś.
Dziś chcę jednak przywołać dla przypomnienia i porządku klasyczną dość definicję inteligencji, jednocześnie potwierdzając zanik występowania jakiejkolwiek grupy społecznej mogącej spełniać owe oldsculowe, jako się rzekło warunki. Jeśli zatem inteligencją jest (ex definitione) zdolność do postrzegania, analizy i adaptacji do zmian otoczenia. Zdolność rozumienia, uczenia się oraz wykorzystywania posiadanej wiedzy i umiejętności w rożnych sytuacjach, to w parze z etyczną odpowiedzialnością można uczynić ją funkcjonalnym kryterium. Nietrudno zauważyć, że taki konstrukt raczej trudno będzie wykorzystać np. w politycznych wyborach, ale próbować trzeba. Pamiętając wszak, że z powyższych cech można wyprowadzić spryt i hochsztaplerkę podszytą cynizmem, a w polityce króluje… skuteczność, taki funkcjonalny zabobon.
Z braku miejsca nie wspomniałem tu o kognitywistyce, którą nota bene podziwiam za interdyscyplinarność niezwykłą, będącą też swoistą metodologiczną pułapką. A samą sztuczną inteligencję uważam za…ucieczkę do przodu, choć może nieuchronną. Ale to temat na inny felieton.
*A’propos. Na moim biurku leży pozycja wydana przez IPN „Na licencji Moskwy. Wokół Gomułki, Bermana i innych (1943 – 1970)” autorstwa Roberta Spałka. Polecam.
Tekst: Andrzej Pierzchała
fot. Pixabay