Łukasz Młyńczyk: „Uniwersytet – ogół nauczycieli i uczniów”

Łukasz Młyńczyk: „Uniwersytet – ogół nauczycieli i uczniów” Radio Zachód - Lubuskie

Łukasz Młyńczyk

Indagowany przez Redaktora Krzysztofa Chmielnika w czasie naszych tradycyjnych wymian uprzejmości na Twitterze postanowiłem odpowiedzieć na kilka kwestii związanych z kondycją polskiej nauki. Będzie to subiektywny punkt widzenia, wykładowcy, politologa i teoretyka nauki. Postaram się odpowiedzieć na dwa zadane mi pytania: dlaczego polskie uniwersytety nie mieszczą się w rankingu 500 i dlaczego absolwenci polskich uniwersytetów mają świadczyć o niskim poziomie obu. Postaram się też wskazać kilka kierunków przyszłych zmian.

W pierwszej kwestii – gwoli uściślenia – podaję, że w tzw. „rankingu szanghajskim” na rok 2020 Uniwersytet Warszawski plasuje się w przedziale miejsc 301-400, zaś Uniwersytet Jagielloński w Krakowie (to jego pełna nazwa) zajmuje lokatę 401-500. Odnosząc się wyłącznie do faktu, jakim jest kwantytatywny opis, w pierwszej TOP500 światowych uniwersytetów mamy dwóch najbardziej znanych polskich przedstawicieli. Oczywiście nie jest to powód do nieuzasadnionego optymizmu, jak również co do zasady nie musi falsyfikować tezy zawartej w pytaniu Krzysztofa Chmielnika. Wynik ten raczej służy jako plaster na głęboką ranę jakim jest miejsce polskiej nauki w wymiarze instytucjonalnym. Nadmienię, że mamy wiele indywidualnych sukcesów polskich naukowców o czym nie wolno zapominać, również na Uniwersytecie Zielonogórskim, jednak raczej zamazują one ogólny krajobraz.

Poszukajmy zatem winowajców, nie bójmy się wskazywać na samych siebie, nie traktujmy też krytyki jako ataku na polskość rodzimych uniwersytetów. Zacznijmy od problemu ich narodowości. Wiadomym jest, że punktem odniesienia dla całego uniwersum nauki są Stany Zjednoczone, z ich wizytówką w postaci uniwersytetów Ligi Bluszczowej. Są to najbogatsze i najbardziej prestiżowe uniwersytety na świecie. Przekładając to na specyfikę polską są to uczelnie prywatne, choć oczywiście mówienie że utrzymują się one wyłącznie z płaconego przez studentem czesnego byłoby ogromnym nadużyciem. Nie będzie tu stosownych porównań (może poza jednym – według szacunkowych obliczeń nakłady całej polskiej nauki w 2018 roku równały się nakładom Stanu Alaska), a jedynie uwaga o polityce naukowej państwa polskiego, którego – nawet jeśli nie explicite wygłoszonym – oczekiwaniem jest zmierzanie w kierunku wyznaczanym przez światowych liderów. Z tym nikt nie odważy się dyskutować, może poza nielicznymi humanistami, ponieważ za obiektywną miarę uznaje się miejsce w rankingach, których reguły stanowione są przez najlepszych. Oni też owymi rankingami zarządzają. Nie ma zatem obiektywnej możliwości przegonienia najsilniejszych. Monopol anglosaski w TOP100 rankingu szanghajskiego częściowo „obdrapują” pojedyncze uniwersytety z Francji (14), Szwajcarii (20), Japonii (26) i Chin (29). Nie chodzi wyłącznie o pieniądze, geopolitykę i przymioty narodowe. Możemy więc ten problem zostawić na boku. Zresztą finansowania nie powinniśmy porównywać z powodów ściśle metodologicznych, ponieważ słoń i taboret co prawda mają po 4 nogi, ale zasadniczo nic więcej ich ze sobą nie łączy.

Nasze publiczne uniwersytety, a nienazywanie ich państwowymi to wyłącznie semantyczny wykręt, w całości oparte są na modelu stworzonym i w przeważającej części finansowanym przez państwo. Ostatnia reforma wprowadziła autonomię rektorów, jednak nie zapominajmy, iż jest to swoboda politycznie poświęcona. Jako taka podlega kaprysom władzy. Przyglądnijmy się jednak z dwóch stron przysłowiowej złotówce, która wypływa z kieszeni podatnika. Najprościej byłoby zauważyć, że profesor z pensją mniej więcej równą zarobkom urzędnika średniego szczebla wojewódzkiego nie może doganiać świata. W tym miejscu trzeba jasno stwierdzić, iż tego rodzaju uposażenie nie synchronizuje się z oczekiwaniami ze strony jednostek oceniających postępy naukowe. Tu pojawi się pewnie zarzut – za co wam płacić? Nie macie sukcesów nie zasługujecie na więcej. Jesteście peryferiami nauki etc. Czy polska nauka oceniana jest z racji funkcjonowania w obszarze peryferyjnym (semiperyferyjnym) czy raczej to położenie determinuje jej wyniki? Tej wątpliwości nie rozstrzyga teza o peryferyjności. Analogicznie z wydatkowaniem pieniędzy. Czy polscy naukowcy zarabiają mało, ponieważ nie prowadzą atrakcyjnych badań naukowych, czy to jednak niskie uposażenie doprowadza do tego, że o takie badania jest wyjątkowo trudno? Wymaga się od młodych doktorów mobilności, mają więc zrewolucjonizować całe swoje życie za jakieś trochę ponad trzy tysiące PLN. Miarą polskich finansowych patologii w nauce są jednak kwestie grantów. Nawet jeśli odrzucimy argument, że są one rozdawane po uważaniu, a więksi biorą kasę mniejszych, to jak wytłumaczyć takie fakty jak zmuszanie pracowników naukowych do wzięcie bezpłatnych urlopów, kiedy wyjeżdżają oni na stypendia naukowe (sic!), a nie na wakacje! Czyżby ktoś bał się o przeinwestowanie naukowca? Idźmy dalej. Dlaczego uczelnie pobierają kilkunastu- lub nawet kilkudziesięcioprocentowy narzut, pieszczotliwie nazywany przez badaczy haraczem, co przykładowo w Niemczech uznaje się za rodzaj instytucjonalnej korupcji? Dlaczego wreszcie finansowanie grantów traktuje się jako rekompensatę za niskie pensje, a nie za niezależne środki na badania i osiągnięcia naukowe? Podstawowym kryterium w przyznawaniu grantów jest od lat udowodnienie, że potrafi się je zdobyć, a nie cel ściśle naukowy. Przez wrodzony takt nie przywołam historii o finansowaniu polskich instytucji nauki przez jej pracowników, bo to wstyd dla nas samych.

Oczywiście te problemy nie zwalniają nas ze starań, posiadamy piękne biblioteki, nikt nam czytania i pisania nie zabronił. Mamy doskonałą przecież świadomość drogi jaką wybraliśmy. Przeprowadzone badania społeczne wskazują, że osiągnięcie tytułu profesora nauk jest zajęciem najbardziej czasochłonnym i obiektywnie najtrudniejszym, ponieważ awanse odbywają się wyłącznie na podstawie oceny dorobku nauki, który trzeba zgromadzić. Niewątpliwie statystyczny obywatel nie musi dawać temu wiary, a nawet jeśli wierzy to nie obchodzi go na tyle, aby nie uważać naukowców za darmozjadów, którzy mogliby wziąć się do wartościowej pracy. Większość z nas akademików nie tworzy wprost PKB, choć z niego bezpośrednio korzysta. Możemy dowodzić swojej wartości, jednak obiektywnie rzecz ujmując nie każda wiedza stanowi potrzebę pierwszego rzędu. Można by na to wszystko złorzeczyć, tylko efekt jest z góry znany. Funkcjonowanie w nauce to jest trochę logika „paragrafu 22”, gdzie pejzaż biurokratyczny jest oceanem absurdu, ale i tak wszyscy się w nim kąpią. Biurokracja na uczelniach przeżywa prawdziwy złoty wiek. Rządzą dokumenty, w których muszą mieścić się nasze treści, gdzie do rangi życiowego dramatu urasta komputerowe wypełnienie druku pdf. Żeby choć procedury były pewne i czytelne. Nie obraziłby nas ten, kto zarzuciłby hipokryzję, ale wolimy widzieć w tym naiwny romantyzm, bo przecież kiedyś może, a nawet powinno być lepiej.

Jak wygląda więc schemat naszej pracy? Podlegamy okresowej ocenie, nazywanej ewaluacją dorobku naukowego, jako składowa reprezentowanej jednostki. Jesteśmy wierszem w tabeli. Przyznaje nam się punkty, choć z perspektywy poważnych badaczy pisanie tekstu naukowego za 20 punktów nie może różnić się jakością od tego za 300, bo to byłoby naukowe hochsztaplerstwo. Punkty nie są więc dla ocenianych, lecz dla oceniających. Im więcej tym lepiej, nawet jeśli to nie jest doskonała miara. Aby punktów było więcej trzeba publikować w języku angielskim, zdecydowanie w zagranicznych periodykach naukowych, na podstawie reguł metodologicznych uznawanych tam za wiodące. Oznacza to rozbijanie muru tą częścią ciała, którą większość z nas uznaje za najcenniejszą. Nie ma innej drogi. Per aspera ad astra. We wszystkich naukach rozumianych jako „science” język angielski jest dopiero na drugim miejscu w kategorii światowych narzędzi komunikacyjnych. Pierwsze miejsce zajmuje język matematyki. W taki sposób pojawiają się obiektywne sukcesy polskich nauk przyrodniczych. Nie ma drogi na skróty. Musimy zaakceptować fakt, że pisanie prac naukowych w języku polskim, a przede wszystkim wydawanie książek, staje się zajęciem hobbystycznym lub co najwyżej popularyzatorskim. Nie wykształciliśmy w sobie przez lata etosu współpracy, a system ewaluacji częściowo tę dysfunkcję petryfikuje. Nie ma u nas zwyczaju prowadzenia badań ponad przynależnością dyscyplinarną, a z własnego podwórka wiem, że szczególnie interesujące wyniki przynosi psychometria, fizyka czy biologia w naukach o polityce. Tylko najpierw musielibyśmy przekonać innych naukowców, że warto wspólnie popracować. Tymczasem w Polsce raczej przez lata hermetyzowały się poszczególne badania, czego dowodem jest to, że każdy uparcie bronił interesu własnej domeny w nowym wykazie ministerialnym dyscyplin naukowych. Przecież jest to wyłącznie administracyjny rejestr, nie mający nic wspólnego z wynikami i jakością badań naukowych. Ma znaczenie dla rozdysponowywania pieniędzy i uprawnień do nadawania stopni i tytułu naukowego. To z kolei silnie oddziałuje na wyobraźnię. 

Nie napiszę tu, że publikowanie kosztuje, bo przecież nie żyjemy w bezpłatnym świecie. Rozumiem chęć politycznego wykorzystania tego, co się finansuje. Jednak pamiętajmy, że autorytet nauki nie jest identyczny z autorytetem naukowców. Pokusa zyskania na znaczeniu bywa zgubna. Upolitycznienie interesów naukowca to droga zwykle w jednym kierunku. Publiczna ocena wartości naukowej mogłaby sprowadzać się do tego, co z wyprodukowaną wiedzą można zrobić. Do czego jest przydatna i jak ją spożytkować. Nie możemy mieć pretensji o to, że nasz dorobek będzie postrzegany przez pryzmat użyteczności. Nauki przyrodnicze w większości są dostarczycielami wiedzy będącej obiektywną potrzebą i wartością dla całej ludzkości. Jest to forma pewnej idealizacji, ale mimo wszystko pozwala posuwać się naprzód. Nauki społeczne i humanistyczne to płaszczyzna rywalizacji, szczególnie od momentu przyjęcia wiodących paradygmatów (wzorców badań i zachowań badaczy), które obowiązują równocześnie. Powoduje to sytuację ideowego sporu, ponieważ wyniki badań są naginane do preferowanych założeń filozoficznych. Nikt nie jest zainteresowany, aby wybrać najbardziej optymalny zestaw praw społecznych, które w dodatku nie są wystarczająco uniwersalne. Trzeba więc podporządkować się przeważającym punktom widzenia. Wybór dominującej doktryny w naukach społecznych i humanistycznych ma postać polityczną. W taki sposób zawsze będzie wadliwy. Nauki przyrodnicze nie mierzą się z tym problemem, ponieważ zawsze dominuje w nich jeden paradygmat, co jest w interesie wszystkich. Pamiętajmy jednak, że fizyk nie rozmawia ze swoim przedmiotem badania, nie pyta go o opinię i nie naprowadza na odpowiedź.

Nasze drogi ze studentami mocno się rozeszły, a dużą winę ponosi za to kultura korporacyjna, jaką wytworzyliśmy. Nie idźmy więc na łatwiznę i nie przerzucajmy winy na ubogich nauczycieli ze szkół podstawowych i liceów. Pracujemy dla siebie, nie angażując często studentów, nie dzielimy się też zwykle wynikami naszych badań, lecz przekazujemy ustalenia innych, którzy wpisani zostali do kanonu. Nie jest jednak odpowiedzialność en bloc. Podkreślam, to są uogólnienia wskazujące na błędy, choć trzeba przywoływać chwalebne przykłady zupełnie odmiennego postępowania. Publicystyka stała się dziś obowiązującym źródłem wiedzy, co będzie szkodzić jakości sądów, jeżeli nie nauczymy studentów odróżniać opinii od wniosku naukowego. Język potoczny jest nie tylko formą komunikacji, lecz niestety także sposobem myślenia o rzeczywistości. Kwestie wrażeń i emocji wyparły potrzebę wątpienia. Domykanie się baniek informacyjnych jest dowodem na wiarygodność tez, w które się wierzy. Algorytmy dbają o to, aby człowiek miał wrażenie, że wszyscy myślą identycznie. Wówczas nie stawia się pytań, a nawet nie rozumie się jakim to szczęśliwym zbiegiem okoliczności natrafiamy na informacje podtrzymujące nasz punkt widzenia. Pandemia jest dowodem, że w społeczeństwie i strukturach władzy właściwie nie istnieje intuicja statystyczna. Nie zadajemy sobie pytania o brak zbieżności pomiędzy naszym punktem widzenia a danymi statystycznymi i to już takimi, jakie można sobie wydedukować. Karmimy się złośliwościami lub wspieramy propagandę. Dobrze mają się kolejni naukowi negacjoniści. Jeden z moich ulubionych badaczy, fizyk-noblista i guru wszelkiego naukowego kwestionowania wiedzy profesor Richard Feynman ostrzegał, że ludzie nie rozumieją lub rozumują na przekór, ponieważ nikt z nimi na ten temat nie rozmawia, nikt nie próbuje im tłumaczyć, że jest inaczej. Drwina nie służy wyjaśnianiu. Naukowcy wolą komunikować się sami ze sobą, nie marnować czasu na dyletantów. Musimy więc pójść drogą współczesnych szachistów. Wiedzą oni, że komputer jest obiektywnie lepszy w ich ukochanej grze. Nasza wiedza faktograficzna zazwyczaj przegrywa z przeciętnym hasłem w Wikipedii, stąd młodzież podłączona do internetu nie dostrzega w nas ludzi o niespotykanych talentach. Wyszukiwarka przytoczy więcej informacji w nanosekundzie, ergo nie wygra z nią zasępiony belfer. Jednak wciąż odpowiadamy za ludzki pierwiastek nauki, dokładnie ten, który miał stać na drodze wiarygodności jej pomiarów. Dziś zyskuje on na znaczeniu. Mamy zarażać. Od naszego ognia ma zajmować się kolejny segment.

Czy winni są nasi studenci? Nie jestem o tym przekonany. Kiedy stara się wszystko wyjaśnić jedną przyczyną każdy może wierzyć w jeden jedyny powód. Zmienił się niewątpliwie imperatyw wiedzy. Dziś „nie wiedzieć” nie oznacza towarzyskiego postponowania. Jeśli ludzie nie chcą poświęcać wystarczającej uwagi studiowaniu problemów, jeśli nie mają subiektywnej potrzeby erudycji, to częściowo jest to ich wybór. Tym niemniej rolą edukacji jest nie tylko wyłożyć wiedzę, ale jeszcze infekować ją odbiorców. Nie potrafię zainteresować studentów, czyli to, co mam do powiedzenia nie jest atrakcyjne pod względem formy lub treści. Musimy rywalizować o uwagę ucznia czy studenta, a wraz z rozwojem techniki będzie to trudniejsze. Co więcej epoka smartphonów zmieniła faktycznie relacje społeczne, także w obszarze edukacji. Powiedzieć, że poziom zainteresowań studentów to tylko i wyłącznie wypadkowa błędów edukacyjnych jest mimo wszystko wykroczeniem wobec logiki. Publicyści sugerujący spadek umiejętności poznawczych studentów i obniżania się ogólnego poziomu relacji kulturalnych, zdaja się brać skutek za przyczynę. Telewizje serwujące miałką rozrywkę nie schlebiają gustom swoich widzów, lecz gusty te właśnie tworzą. Interesuje ich wyłącznie oglądalność, długość utrzymania zainteresowania widza i sprzedaż reklam. Nie ma żadnej misji, ani w mediach komercyjnych ani publicznych. Oczywiście poza budową tożsamości kolektywnej, którą można przehandlować politykom. Młodzi ludzie, którzy masowo przenieśli swoją uwagę do internetu, stali się wyjątkowo atrakcyjną grupą wyborców. Są interesujący dla reklamodawców, jak i polityków. Można im sprzedać towar albo ideę. Ponad wszelką wątpliwość nowoczesne media, gromadzące dane, zostały wykorzystane do manipulowania wolą wyborców. Wspierano utrwalone style myślenia, nie przekonywano zaś do zmiany opinii, co tylko pozornie nie oznacza manipulacji. Pod względem skuteczności klasyczna edukacja jest w dużo gorszej sytuacji. Możemy co najwyżej wyposażać studentów w odpowiedni kapitał kulturowy, który w konsekwencji będzie wspomagał ich zdolność racjonalnego myślenia. Nie wygramy jednak z emocjami. Nie jest dobrym pomysłem pogarda wobec odmiennie myślących. Wszystko ma swoje uzasadnienie, lepsze lub gorsze, a odrzucenie poglądów jako skrajnie odmiennych to faktycznie zamykanie się na jakąkolwiek dyskusję. Przekonanie do własnych poglądów opiera się na z gruntu normatywnym, a więc nienaukowym, założeniu o ich obiektywnej wartości. Tymczasem każdy zestaw sądów cieszy się jakąś popularnością. Naukowcy mogą informować co jest podparte badaniami, a co jest spekulacją. Mówienie co jest dobre i złe to zajęcie dla filozofów, polityków i wspierających ich publicystów. 

Kogo kształcimy? Jak kształcimy? Nie kształcimy w ideologii, lecz ewentualnie w rozumieniu ideologii. Jakkolwiek mogą się zdarzyć osoby, którym te porządki się pomylą. Tego wolelibyśmy uniknąć. Pandemia była kolejnym obnażeniem naszych słabości. Przede wszystkim organizacyjnych. „Uniwersitas”, a więc ogół nauczycieli i uczniów określa istnienie wspólnego celu. Rozumiem, że oczekiwaniem wielu jest takie przygotowanie absolwentów, aby ich styl rozumowania nie był sprzeczny z opiniami oczekującego. Tego jednak nie możemy zagwarantować. Co więcej idąc tą drogą sprzeniewierzylibyśmy się idei uniwersytetu. Dajemy narzędzia do rozumienia i wyjaśniania. Wybory ideologiczne są ukształtowane niezależnie od form kształcenia. Nie można od tak zainfekować się marksizmem czy konserwatyzmem. Jeśli ludzie takie wzorce rozumowania wybierają, to rolą nauki jest określenie dlaczego tak się dzieje, a nie rozstrzyganie które z nich są dobre a które złe. 

Czy wobec tego powinniśmy skupić się na kształceniu technicznemu, łącząc poziom teoretycznej analizy z praktyką wykonywania zawodu, jakiej uczyć będą specjaliści? Wiadomo, że brakuje nam lekarzy, stale potrzebujemy inżynierów. Czy chcemy powrócić do wyrażonego słowami ówczesnego premiera Donalda Tuska, promowania w biedniejszych regionach wyłącznie ślusarzy i spawaczy? Oczywiście zawody jak najbardziej potrzebne, jednak argument o konieczności zastąpienia nauki szkolnictwem zawodowym musi budzić podejrzenia dotyczące inżynierii społecznej. Od dłuższego czasu lansuje się w Polsce dwa pojęcia, gospodarcze wytrychy: innowacje i kreatywność. Chcemy kształcić kreatywnych inżynierów, realizujących innowacyjne projekty. Tylko, że takiej umiejętności nie tworzy się w sposób ściśle techniczny. Kreatywności nie można nauczyć, ani zadekretować. Nie pomogą w tym krajowe ramy kwalifikacji i sylabusy, w których zastrzeżemy, że student zdobywa kreatywne umiejętności. Przyszłe sukcesy polskiej nauki i jej komercjalizacja zależeć będzie od potencjału obecnych profesorów do prowokowania młodych do buntu wobec dręczącej nas wszystkich niewiedzy. Kreatywność jest forpocztą odkrycia, nie zaś opisem administracyjnych potrzeb instytucji politycznych. Promowanie wąskiej specjalizacji będzie w dłuższej perspektywie działaniem przeciwskutecznym. Erudycja stanowi wciąż niezaprzeczalny atut ludzi twórczych, kiedy potrafią oni nie tylko zdiagnozować samą potrzebę, ale również jej cel i skutki. Tymczasem mamy już dziś do czynienia z wąskimi specjalistami, którzy są interlokutorami wyłącznie w obszarze swojej profesji. 

Czy jednak powinniśmy się samobiczować? Pieniądze wciąż stanowią w Polsce obiektywną przeszkodę w realizacji ambitnych projektów naukowych. Czy rozwiążą one wszystkie nasze bolączki? Poziom nauki w dużym stopniu wynika z tego, co nie całkiem bezpośrednio zależy od ilości pieniędzy. Widzimy, że awans naukowy polskich badaczy i praca na renomowanych uniwersytetach niekoniecznie dały plony w postaci nagród Nobla, w jakich istotnie partycypowaliby Polacy. Przykład Marii Curie-Skłodowskiej jest w nauce równie odległy jak epoka dinozaurów. Kondycja nauki zależy poza finansami od metod budowania wiedzy oraz od sposobów i miejsc, gdzie będzie oceniana. Przyszłość w niewielkim stopniu jest w naszych rękach. A jeśli jedynym celem reformy nauki było aby „głodni zjedli bezdomnych”, to wypada życzyć smacznego.

Tekst: Łukasz Młyńczyk – Dr hab., prof. Uniwersytetu Zielonogórskiego / Instytut Nauki o Polityce i Administracji 

Foto: Facebook

  

Exit mobile version