Święta Olga

Święta Olga Radio Zachód - Lubuskie

fot.Pixabay

Był czas, kiedy Olga Tokarczuk, świeża noblistka, dla wielu Lubuszan była pretekstem do ustanawiania kolejnego wzorca: literata, kobiety i Polaka. Ogłaszali się w mediach rozmaici znajomi, pociotkowie, świadkowie tamtych czasów, towarzysze z piaskownicy. Tylko po to, aby pogrzać się w ciepełku rozpalonej przez lewactwo sławy. Każdy czuł się w obowiązku kupić dzieła, aby chwalić się że posiada. Niektórzy nawet przeczytali, w zapale wspinania się na piedestał intelektualisty godny miana Europejczyka.

Nie mnie oceniać talent pisarski tej powszechnie, do niedawna wychwalanej Lubuszanki. Nie mam zamiaru literatury tej Pani ani czytać, ani recenzować. Może wynika to z potrzeby obcowania z literaturą innych noblowskich laureatów, a także i tych, którzy nie spodobali się Komitetowi Noblowskiemu. Najbardziej zaś autorów, którzy mieli nam coś w swoim pisaniu do przekazania, poza miazmatami własnego ego. Ponadto czytając Lalkę Prusa nabrałem przekonania, że warszawskie elity od czasów Izabeli Łęckiej niewiele się zmieniły i nadal mają mentalność tej pożal się Boże arystokratki. Małpują po niej maniery, niepomni błota jakie ich rodziciele, przybyli na sowieckich czołgach, na salony wnieśli. W efekcie jak coś warszawski salon chwali, wiem, że to trucizna postsowiecka i trzeba jej unikać.
Tym niemniej jako regionalista, a właściwie wredny poszukiwacz postsowieckich tradycji, także w Lubuskiem, rozmaitych mitów założycielskich, owych powrotów do macierzy, prastarych piastowskich korzeni, lubię dekonspirować antypolskie tęsknoty rozmaitych historiopodawców. Krzewicieli jedynie słusznych, bo niepolskich idei i postaci. No i tak się złożyło, że Olga Tokarczuk, nie wiem jak pozłacana przez salon i Centralny Komitet Noblowski, należy to wyrazicieli takich właśnie niepolskich tęsknot. Osobników, którzy im wyżej ich salon wyniesie, tym bardziej czują się w obowiązku pluć w gniazdo w którym wyrośli i które ich wykarmiło.

Uniwersytet Ludowy w Klenicy, rzekomo realizujący jakieś duńskie demokratyczne idee społeczne, był w gruncie rzeczy komunistyczną przybudówką do Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu i Leninizmu w wersji dla zacofanych mieszkańców wsi. Zacofanych w sensie szacunku do tradycji i wiary, który to sprawiał, że władza miała trudności w przekonaniu wiejskich zacofańców do idei kołchozów. Robienie wody z mózgu pokoleniu, które nie za bardzo rozumiało zdobycze socjalizmu realnego umacnianego masowymi mordami i eksterminacją patriotów, było celem pedagogiki realizowanej w Klenicy, w dawnym pałacu Radziwiłłów kochających Prusy, bardziej jak Polskę.

Rodzice Olgi w dziele wyznaczonym przez komunę odnieśli sukces. Wychowali wielu dzielnych bolszewików, którzy z marksistowskim zapałem wracali do domów, aby ideologicznie prostować rodziców. Z jakim ostatecznie skutkiem – wiadomo. I ponieśliby kompletną klęskę, gdyby nie ich córka, która przysłuchując się w domowym zaciszu dyskusji pomiędzy rodzicami jak oderwać wiejską młodzież od Boga i Polski, nasiąknęła ideą ulepszania świata przez plucie na Polskę i katolicką wiarę. I dlatego teraz robi za kolejną świecką świętą warszawskich elit.

Exit mobile version