Profesury z głupoty

Profesury z głupoty Radio Zachód - Lubuskie

fot. Pixabay

Uwielbiam teorie spiskowe. Traktuję je jak testy na inteligencję. Teorie te są również testem na odporność usakralizowanych przez naukę teorii. Bo co ważne, nauka, to rodzaj mitologii uzurpującej sobie wyłączność na głoszenie prawdy. Tymczasem tak między Bogiem, a prawdą, nie bardzo wiadomo czym jest nauka i jej wytwory. To, że nam się zdaje, że wiemy, nie wyczerpuje kwestii wątpliwości w tej sprawie. A teraz trochę refleksji trzeźwiących.

W Polsce zostało przez rok tak zwanej pandemii zarażonych (używam tego pojęcia bez przekonania o jego prawdziwości) 6% populacji. Śmiertelność (death rate) wynosi nieco poniżej 3%, z czego jak uwzględni się choroby towarzyszące wyjdzie 0,6%. Po wymnożeniu, co może zrobić KAŻDY gimnazjalista i do czego nie jest potrzebna profesura wychodzi iloczyn 0,036% wszystkich Polaków. Co przy liczbie mieszkańców naszego pięknego kraju wynoszącej 37,6 mln daje ok 13 tys zgonów rocznie, czyli wobec ok 450 000 zgonów z powodu wszystkich chorób, to 2,9%. Tyle dane oficjalne, zakładając, że nie są one fałszowane.

Z racjonalnego punktu widzenia nauka mogłaby się skoncentrować na tym, jak z objęć poza statystycznej śmierci czasowo (bo przecież i tak owi „75+” muszą umrzeć) wyrwać jakiś znaczący odsetek z owych 13 tys. Polaków, których Tanatos polubiła przedwcześnie. I to w taki sposób, aby nie skazywać na śmierć poprzez zaniechanie leczenia 50-100 tys. Polaków mających mało oryginalne choroby typu rak lub zawał. Bo statystyka bezczelnie dowodzi, że ratując (rzekomo) jednych, uśmiercamy drugich. Takie obliczenia może zrobić KAŻDY gimnazjalista, na podstawie oficjalnych danych i mieć w sprawie własne zdanie.

Jednak celem tego felietonu nie jest dowodzenia istnienia, bądź nieistnienia covidowego spisku. Chciałbym raczej uzmysłowić czytającym, że rozum jako oręż do rozpoznawania rzeczywistości osiągnął populacyjnie znaczący poziom nieobecności. Wolimy jako jego byli posiadacze zdać się na profesorskie dyrdymały. I nie chodzi o wirusy. Bo to doprawdy detal, na co w końcu umrzemy. Ale o opis świata jaki nam profesorzy dają do użytku, który my ufnie konsumujemy czując się syci wiedzą, zwolnieni z intelektualnego pożywania się gdzieś na boku. Wygłoszę zatem odważną tezę o profesorach. Nie tylko tych od wirusów, ale i innych tzw nauk. Poprzedzę to logicznym wywodem.
Powyższą pracę intelektualną może zrobić gimnazjalista, ale jak widać nie robi. Może ją wykonać maturzysta, ale też mu się nie chce. Nie ma też przeszkód, aby pomyśleli o tym magistrowie, a ciągnąc dalej rozumowanie, doktorowie, docenci i na koniec profesorowie.

Odrzucając, wynikające z teorii spiskowej, podejrzenie celowości ukrywania oczywistej wiedzy i zaniechania elementarnych procesów intelektualnych, pozostaje konstatacja, że profesorzy nie korzystają z własnego rozumu. Powszechna zaś obserwacja nasuwa tezę, że głupota jest, ze swojej istoty, odporna na wszelkiego rodzaju proces edukacyjny, który wyprany z odruchu samodzielnego myślenia, zredukowany został do bezmyślnego przyswajania tego co mówią tzw mądrzejsi. Tym samym proces kształcenia w wielu przypadkach jedynie umacnia głupotę. A ponieważ wśród głupich mądry uchodzi za głupca, głupota jako cecha powszechniejsza, uzyskuje status profesorski. Czyli, że często profesor to lepiej wykształcony głupek. Głupek, czyli ktoś, kto odruchowo korzysta z wiedzy innych, zamiast mieć naukowe wątpliwości. Na tym wywód wypada zakończyć, bo teza o profesorskiej głupocie wydaje się zbyt oczywista.
Mógłbym podać po nazwisku przykłady potwierdzające tę tezę, ale z obawy przed procesem o naruszenie dóbr, nie podam. Tym bardziej, że sąd w rzeczonej sprawie powoła jakiegoś profesora na eksperta.

Tekst: Krzysztof Chmielnik

Fot. Pixabay

 

Exit mobile version