Niezależni… ale od kogo?
Jest taka scena w filmie Marka Piwowskiego „Uprowadzenie Agaty”, kiedy do Cygana przyjeżdża telewizja. Cygana nie ma, ale otwiera jego ojciec. Zachodzi krótki dialog:
A panowie do kogo?
Niezależna Telewizja „Piraci”.
Ale niezależna od kogo?
A to zależy…
Jest taki senator, co przez wiele lat głosił się bezpartyjnym. Wyrósł na tym kamuflażu. Ludzie w tę bezpartyjność uwierzyli. Wierzyli nawet wtedy, kiedy otwarcie sympatyzował z Platformą Obywatelską. Sam on zresztą tego nie ukrywał i choć legitymacji partyjnej nie przyjął, choć krygował się na arbitra politycznej elegancji bardziej, niż na partyjnego aspiranta, to po latach prawda wyszła na jaw i okazało się, że z mitu politycznego krezusa okazał się powiatowym watażką o niezbyt zasobnym słowniku i kulturze awantur na bezdrożach przysiółków.
Taki ci on bezpartyjny, że wszyscy senatorowie Platformy Obywatelskiej razem wzięci nie są w stanie dorównać temu jednemu – bezpartyjnemu – w zaciekłym szaleństwie przedstawień nienawiści wobec rządzących. Poczytawszy wpisy senatora na jego profilu w mediach społecznościowych można pomyśleć, że na nagrobku zamiast Ave Maria, czy Spoczywaj w pokoju, mogłoby widnieć adekwatnie do jego życia: „i nienawidził PiSu”. Cóż więc to znaczy, że nie ma partyjnej legitymacji? Cóż znaczy, że nazwał się senatorem niezrzeszonym? Cóż to znaczyć może, skoro w postawie niewielu w Platformie znajdziesz takich, co go w codziennej aktywności partyjnej przebiją. Jeśli znajdziesz. Ale… niezależny.
Bezpartyjni… ale że jak?
Jest taki ruch. Takich ruchów powołujących się na bezpartyjność i czarujących wywodzącymi się z samorządu korzeniami było w polityce polskiej więcej. Za każdym razem z tym samym zwodniczym hasłem: My jesteśmy bezpartyjni, w domyśle czyli, że dobrzy, a tamci partyjni, to źli. Ci bezpartyjni wywodzą się najczęściej ze środowisk partyjnych, z tym że coś poszło nie tak, albo do tej pory swe sympatie partyjne ukrywają. One się dopiero ujawnią po wyborach. Bezpartyjność jest bowiem nie ręką wyciągniętą w stronę porzuconego na pastwę partii społeczeństwa, lecz tą która sięga chytrze po władzę… Bezpartyjność daje komfort układania się z każdą zwycięską partią, ale żadnych wyborcom. Konsumowanie fruktów władzy za cenę politycznego szalbierstwa.
Cóż znaczy bezpartyjność? To nic więcej jak tylko unikanie opowiedzenia się w sferze światopoglądu. Przebiegłe, bo nieczytelne. Im więcej nieczytelności, tym mniej prawdy. Im mniej prawdy, tym mniej odpowiedzialności. Niewiele to ma wspólnego z etyką, nic z wizją na państwo. Kto ma bowiem wizję, znajdzie i siłę, by wyborców przekonać, a kto ma siłę, by przekonać wyborców nie boi się, że przed nimi odpowie za swoje działania. Bezpartyjność to nie tylko brak prawdy, to też brak odwagi. Brak odwagi do ujawnienia swoich poglądów na jakość sfer naszego życia. Ujawnienie poglądów zawsze jest ryzykiem, że można zyskać, ale można i stracić. Bezpartyjność to fasada, za którą poglądy jednak są, tylko się czają. Zysk zaś ma dać tylko samo hasło o bezpartyjności. Nic więcej. Poglądy, które się czają, wyjawią się później. I tylko w działaniach. W myśl zasady: mówić co się podoba, robić co się chce.
Pierwszym bezpartyjnym to musiał być zatem Talleyrand*, słynny francuski dyplomata, który podobno podczas rewolucji francuskiej, wyglądając przez okno kamienicy na toczące się walki rzekł:
Nasi wygrywają.
Którzy to nasi? – padło pytanie.
A to się dopiero okaże.
* Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord, znany jako Talleyrand – do historii przeszedł jako zręczny dyplomata, cyniczny i bezwzględny. Stanowił najdoskonalsze wcielenie typowego dla swej epoki pragmatyka, amoralnego polityka i męża stanu, choć inni widzą w nim żarliwego patriotę niezmiennie walczącego o francuską rację stanu, mimo zmieniających się okoliczności.
W obiegowej opinii Francuzów stał się symbolem wiarołomstwa i politycznego cwaniactwa (źródło: wikipedia)
fot.Pixabay