„Skąd w zarządzie województwa taki…” Opłacalna polityczna bylejakość

Fot. Pixabay

Fot. Pixabay

Wokół osławionych JOW-ów, czyli jednomandatowych okręgów wyborczych, od lat trwa charakterystyczna dość zmowa milczenia. Dla porządku zatem przypomnę o entuzjastycznych w tej materii opiniach , uchodzących wówczas za liberalne („prawem Kaduka”- D. Tusk) środowisk PO, która zebrała nawet 750 tys. podpisów pod projektem ich wprowadzenia, po czym te podpisy „zmieliła”.

Na tym fakcie kampanijnie „wypłynął” Paweł Kukiz i jego formacja, który to dziś jest zajęty raczej poszukiwaniem miejsc na listach wyborczych dla siebie i kilku kolegów.

A ja nieledwie tydzień temu wywodziłem, że ten system (JOW) nieomal jako jedyny daje szanse na uczciwe rozliczenie naszych wybrańców, z sejmem i senatem na czele. Zakłada bowiem swoistą licytację na obietnice wyborcze i programy działań oraz ich ocenę i kredyt zaufania (z nieodłącznym ryzykiem) w trakcie spersonalizowanego aktu wyborczego, a następnie kadencyjną działalność, również partyjną, acz bez „parawanu” i wreszcie rozliczenie pod koniec kadencji owocujące reelekcją lub jej brakiem. Proste?

Oczywiście powyższy wywód zawiera pewne konieczne uproszczenia, ale przecież oddaje wyborczą logikę w jej istocie z rozpoznaniem potrzeb i interesów wyborców na czele oraz ich realizacją w gremiach decyzyjnych. Zaś wobec powszechnych utyskiwań (nie bez wpływu na frekwencję) na poziom, głównie intelektualny „naszej” (en bloc) klasy politycznej, nawet z wieloma wyjątkami, jego wprowadzenie wymusiłoby osobistą odpowiedzialność za słowa i czyny, dziś ukrytą szczelnie za partyjnymi parawanami i medialną sofistyczną propagandą.

Trudno wszak nie dostrzec, że politycy wszystkich nieomal szczebli, wyjąwszy może samorządowców szczebla najniższego, bardziej boją się „gniewu partii matki” niż opinii wyborców. Te wszystkie ostatnie, patologiczne (nawet jeśli w granicach prawa) opisywane przez media zachowania i wypowiedzi polityków lokalnych i centralnych, poddawane sofistycznym tłumaczeniom i pokrętnym egzegezom, spotykają się przecież ostatecznie wyborczo ze społeczną amnezją, niską frekwencją, przyzwyczajeniami z poprzedniej epoki, ale nade wszystko z rozhuśtanymi do granic wytrzymałości emocjami podtrzymywanymi przez opozycyjne („wolne” od przyzwoitości) media. A przy JOW-ach to raczej niewykonalne.

Czas na gorzkie wspomnienie i refleksję aktualną, jak najbardziej. Tak się składa, że na początku mojej felietonowej działalności przed trzydziestoma laty często pisałem zachłystując się demokracją i wolnością o zjawiskach społecznych nieco ex cathedra. Któregoś razu pożegnałem więc uroczyście system zwany już wtedy wstydliwie „nomenklaturą”, zachwalając… kompetencyjność.

Dziś wypada się przyznać, że pożegnanie owo było przedwczesne, a zjawisko to z gruntu patologiczne przecież ma się dobrze, choć nikt już go tak nie nazywa. A’propos. Mój sąsiad człowiek prosty, ale zdroworozsądkowy, zorientowany i uczciwy, żaden tam „pisowiec”, zapytał mnie ostatnio wprost: „Skąd w zarządzie naszego województwa wziął się taki … (tu użył słowa „chłystek”, którego ja z ostrożności procesowej powtórzyć nie mogę). I co mam mu odpowiedzieć? A dlaczego JOW-y są „sierotami”? To ostatnimi czasy stan permanentny, więcej pytań niż odpowiedzi, a ponoć ma być jeszcze gorzej.

Exit mobile version