Przeżyłem trzy niemieckie obozy koncentracyjne, ale to w komunistycznym więzieniu czekałem na śmierć; wtedy po raz pierwszy żałowałem, że nie mam przy sobie cyjanku – powiedział PAP mjr Stanisław Szuro, żołnierz podziemia antykomunistycznego.
[iframe allowfullscreen=”1″ frameborder=”0″ height=”350″ src=”//r.dcs.redcdn.pl/webcache/pap-embed/iframe/1QjR7Q2v.html” title=”Mjr Szuro: w komunistycznym więzieniu czekałem na śmierć” width=”620″]
PAP: Podczas niemieckiej okupacji przystąpił pan do Związku Walki Zbrojnej, późniejszego AK. Czym się pan zajmował?
Stanisław Szuro: Kolportażem prasy podziemnej. W prasie było mało „wsyp”, mimo, że okazja ku temu była. Jak kolporter roznosił prasę, to musiał się liczyć z tym, że jeśli wpadnie, to będzie miał ciężkie śledztwo. A przysięga konspiracyjna mówiła: „tajemnicy sobie powierzonej niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało”. Niezłomnie. Można było truciznę przegryźć; przyznam się, że nigdy nie nosiłem pastylki. Raz tego mocno żałowałem, ale to już w innych czasach.
PAP: Niemcy aresztowali pana w 1942 r. Gdzie pana przetrzymywano?
Stanisław Szuro: Najpierw siedziałem na Montelupich, gdzie spotkałem ludzi, których nigdy nie zapomnę. Między innymi człowieka, który jako jedyny z nas nigdy nie klął; to był przystojny pan, polonista. Mówił, że język polski jest piękny i nie należy do zachwaszczać, a także, że siedzi „za turystykę”, bo od dwóch lat jeździ dookoła Polski, a Gestapo za nim. I raz się spotkali. Miał cyjanek, ale nie zdążył wsadzić go do ust, bo wyłamali mu rękę.
Ci ludzie wiedzieli, że nie czeka ich nic prócz śmierci, ale jak sobie zrobiliśmy wieczór humoru w celi, to mało kiedy na wolności tak się śmiałem.
Pewnego razu wywołano kilkunastu więźniów do transportu, ale powiedziano, żebyśmy się nie bali, bo nie jedziemy do Oświęcimia. Wsadzili nas do autobusu, pod niewielką eskortą. Kiedy dojechaliśmy, to zobaczyliśmy druty kolczaste; to był świeżo otwarty obóz w Pustkowie, koło Dębicy. Kiedyś był tam polski poligon. Potrzebowali ludzi do pracy i przywieźli tam jeszcze więźniów z Majdanka, ale było ich za mało, więc dosłownie zrobili obławę we wsiach.
Panował tam głód, a głód jest strasznym doradcą. Ale o tym jak jest w obozach wiedziałem dość dobrze, bo opisywaliśmy to w prasie podziemnej – Oświęcim i inne rzeczy. Nie zdawałem sobie tylko sprawy z roli kapo.
Raz przyszedł nas oglądać wysoki Niemiec, Kops. Zawsze mówił, że nie spałby dobrze w nocy, gdyby w dzień nie widział polskiego trupa; a starał się o to, żeby mieć dobry sen. Rozpoznał śpiewaka Wojciecha
Dzieduszyckiego, bo okazało się, że jest z Hamburga i był kiedyś na jego koncercie. Kazał mu coś zaśpiewać – po włosku, a potem po polsku. To było coś banalnego. Ale zaśpiewał to na melodię hejnału krakowskiego. Kops uznał, że Dzieduszycki musi żyć – dali mu pejcz do ręki i tak został kapo. Był jednym z tych porządnych, nie uderzył; pejcz nosił, bo musiał nosić, to był atrybut władzy. Był jednym z takich cichych bohaterów jeśli chodzi o Pustków.
PAP: W pewnym momencie ciężko pan zachorował i był już bliski śmierci
Stanisław Szuro: W obozie wtedy szalał tyfus. Pamiętał jak mnie zaciągnęli do baraku i na dwóch zestawionych pryczach położyli nas trzech. Ja miałem tyfus, drugi dezynterię, trzeci zapalenie płuc; oni umarli, ja przeżyłem. Pamiętam, że stał przy mnie jakiś facet w białym kitlu, którego wziąłem za lekarza.
Zapytałem, czy jak przyniosą mi jedzenie, to mam jeść czy nie, bo jeśli będę jadł to podskoczy mi gorączka, a jak nie to umrę z głodu. Padła błyskawiczna rada: „rób jak chcesz, i tak zdechniesz”. Jak się potem okazało, to był kowal, nie lekarz, a kitel miał dlatego, że dobijał tych, których należało szybciej wykończyć. Bo „obrót chorymi” wyglądał w ten sposób, że trzeba było dobić jednych, żeby zrobić miejsce dla nowych. I dobijało się tych z brzegu. Ja miałem szczęście, że kapo mnie trochę lubił, więc mnie nie dobili, choć leżałem wtedy blisko drzwi. Potem dostałem – już od prawdziwego lekarza – zastrzyk wzmacniający serce, który być może uratował mi życie.
PAP: Co się z panem stało po likwidacji obozu w Pustkowie pod koniec lipca 1944 roku?
Stanisław Szuro: Trafiłem do Sachsenhausen. Wieźli nas przez Berlin, który wtedy był już cały w gruzach, bo to był czas nalotów. Mieszkańcy chodzili zaspani, bo w dzień i w nocy co chwilę były alarmy, trzeba było przerywać robotę i biec do schronu. Przez takie coś każdy był niewyspany. Myślałem z satysfakcją: macie wojnę. Chcieliście.
Budowaliśmy tam domki jednorodzinne dla niemieckich rodzin. Kiedy zbliżał się front, ewakuowano nas do głównego lagru, gdzie akurat ustawiano transport do „krypel” lagru – to był taka „wykańczalnia”. Przywieźli nas wtedy trzydziestu, a blokowemu kazano dostarczyć właśnie tylu do transportu, więc władował nas. I w ten sposób wylądowałem w najgorszym, makabrycznym lagrze Bergen-Belsen, koło Hanoveru. Tam nawet nie chodziło się już do pracy. Rano był apel; miałem szczęście, że już nie było mrozów, bo na mrozach to nikt by nie przeżył. Śniadanie było „gwizdane”, na apelu trzymali cię cztery, pięć godzin, musiałeś stać nic nie robiąc.
Kto nie wytrzymał, przewracał się i leżał. Wreszcie obiad – miseczka jakiejś rozgotowanej brukwi, liczyliśmy, że przeciętnie 10 łyżek. Po tym wszystkim rozchodziliśmy się, a wieczorem znowu krótki apel; potem kawa, kromeczka chleba i koniec. Każdy był po jakimś czasie „muzułmanem” (skrajnie wycieńczonym więźniem – PAP), któremu niewiele już brakuje do śmierci. Każdy z nas prosił Boga, żeby go przewieźli gdziekolwiek.
PAP: Ale udało się panu uciec?
Stanisław Szuro: W pewnej chwili zaczęli nas ewakuować. Zobaczyliśmy, że Niemcy uciekają, słychać było huk armat, a to znaczyło, że front się zbliża i idą Rosjanie, bo przed Amerykanami by tak nie uciekali. Esesmani poznikali, prowadziły nas takie „dziadki Volkssturmu”, co się sami ledwo kupy trzymali i z tymi karabinami nas pilnowali. Widziałem też, że w rowach po bokach leżą więźniowie, których nikt nie dobija. Zatrzymaliśmy się na odpoczynek koło lasku. Przysiągłbym wtedy, że nie potrafię biec, ale drogę do tego lasku przebiegłem sprintem. Jak dziś pamiętam pierwsze pytanie: czy to jest wolność, czy dopiero sen? Już się nie zbudziłem. To był koniec lagru.
PAP: Po powrocie do Krakowa zaangażował się pan w działalność podziemia antykomunistycznego. Do jakiej organizacji pan wstąpił?
Stanisław Szuro: Spotkałem szkolnego kolegę, który był w partyzantce. Zaczął mi się zwierzać, że jest dowódcą takiej grupy dywersyjnej. No to mówię: przyjmijże mnie; przyjął od razu. To był ROAK – Ruch Oporu Armii Krajowej – oficjalna nazwa. A poszczególne oddziały miały swoje kryptonimy; myśmy mieli zabójczy kryptonim – LWB – Liga Walki z Bolszewizmem. To był najszczęśliwszy okres w moim życiu. Z jednej strony uruchomiono uniwersytet, więc zacząłem studia. Udało się świetnie zdać egzamin z historii starożytnej, chociaż to był postrach – u prof. Piotrowicza. No i z drugiej strony chodziło się na akcje dywersyjne, wreszcie z bronią.
[iframe allowfullscreen=”1″ frameborder=”0″ height=”350″ src=”//r.dcs.redcdn.pl/webcache/pap-embed/iframe/VHGgiZ2C.html” title=” Mjr Szuro: myśmy mieli zabójczy kryptonim – LWB – Liga Walki z Bolszewizmem ” width=”620″]
PAP: Jak wyglądały takie akcje?
Stanisław Szuro: Pamiętam taką akcję w Skawinie. Należało opanować fabrykę, pobrać kasę i jeszcze inne rzeczy. Dostałem swoją funkcję. Wchodzę. Kazałem gościowi otworzyć drzwi. Otworzył mi jakiś starszy pan, a jak wszedłem z bronią w ręce to strasznie się przestraszył. „Nie się pan nie boi, panu nic nie grozi”. Uspokoił się. Idziemy; dyrektor na którego był wyrok, stoi przestraszony. Dostał trochę batów. W pewnej chwili mieliśmy uruchomić samochód i wyjechać. Okazało się, że samochodu nie da się uruchomić, a w pobliżu był jakiś napad i w związku z tym milicja poszła na obławę i nadziała się na nas. Zrobił się alarm, trzeba było wiać. Wycofaliśmy się i schroniliśmy w takim niedużym lasku. Po ciemku, w nocy, nikt dobrze nie znał terenu. Nagle do lasu przyszły chłopaczki, takie 15-letnie. Pytamy: co wy tu robicie? „Węgiel kradniemy”. „Wolno?” „Wolno, bo on do Rosji jedzie”. „No to kradnijcie, ale na razie zaczekajcie z nami”. Baliśmy się ich puścić, żeby nie rozgadali. Bardzo chętnie zostali, tylko prosili, żeby im pokazać broń. Pokazaliśmy; mieliśmy tylko pistolety, parę granatów. Ale oglądali, byli szczęśliwi. Jak donieśli nam trochę jedzenia ze Skawiny, to się podzieliliśmy z nimi.
Nagle, po południu – obława; kompania KBW idzie w kierunku lasu. Wycofać się nie ma gdzie, ukryć… Oni mają długą broń, karabiny, pistolety maszynowe, a my tylko pistolety; żadnych szans w razie walki. W dodatku nas było raptem dziesięciu, a ich cała kompania, ponad setka ludzi. Więc dowódca wydał jedyny logiczny rozkaz: położyć się na skraju lasu, możliwe blisko ich dopuścić. Jak coś, to salwa z pistoletu, rzut granatem i skok w przód, żeby ich częściowo przynajmniej rozbroić. Wtedy jest – jak to się mówi – ćwierć ćwierci szansy, że to się może udać. Nie było innego wyjścia. Do tych chłopaków: uciekajcie. Nie, oni chcą bitwę widzieć. Powłazili gdzieś za drzewa, bo chcą bitwę widzieć. Już byli blisko, nagle padła komenda, kompania zwróciła się w bok i nie weszli do tego lasku. Jak się potem dowiedzieliśmy, dowódca chciał wejść, ale poszli w stronę większego kompleksu lasu. Myśmy odetchnęli, a chłopaczki byli zawiedzeni, bo nie widzieli bitwy. Ale mówią tak: „panowie, my już wiemy o co chodzi”. Tu jest taki rów, którym, idąc skulonym, można dojść do takiego właśnie kompleksu leśnego. My będziemy szli górą, a wy tym rowem”. I oni nas przepilotowali rzeczywiście. Normalnie wróciliśmy do Krakowa.
PAP: Kiedy został pan aresztowany?
Stanisław Szuro: Każda grupa kończyła w jeden sposób – zawsze znalazł się konczyła się w jeden sposób – zawsze znalazł się konfident. Dowódca w pewnej chwili przyjął kolegę i zrobił go swoim zastępcą, bo dobrze się znali z czasów okupacji, a nie wiedział, że ten kolega w międzyczasie „sprzedał duszę” – tak to określaliśmy. Oni sobie ich kupowali różnymi sposobami – dali ci wysoki stopień oficerski o którym mogłeś tylko marzyć, wysoką pensję, różne przywileje.
Ponieważ w pewnej chwili ktoś zapukał do drzwi, pochodzę, pytam: kto tam? Usłyszałem nasze hasło i pseudonim kolegi. Otworzyłem, ale zamiast kolegi stało dwóch typów, każdy miał dwa pistolety w rękach, a mój był daleko ode mnie. Miałem do wyboru – jak to się mówi – być martwym bohaterem, albo żywym cwaniakiem. Wybrałem to drugie, licząc, że może jeszcze jakaś okazja się potem trafi. No niestety, trafiła się dopiero po 10 latach. Wyprowadzili mnie i po różnych wstępach – Montelupich znowu – stara znajoma.
Mogłem podziwiać różnicę reżimów – za Niemców był głód, a potem, za okupacji (sowieckiej) głodu nie było, natomiast jedzenie było wstrętne. Jak wyszedłem z więzienia, to sobie przysiągłem, że dopóki nie będę umierał z głodu, kaszy do ust nie wezmę.
PAP: Jak wyglądał pana proces?
Stanisław Szuro: Proces był w Krakowie. Przewodniczącym sądu był „krwawy Julek” – Julian Polan-Harasim. Prokuratorem Henryk Ligięza. Po przesłuchaniach na salę pozwolili wejść każdemu, kto chciał, w związku z tym zjawiły się nasze rodziny. Harasim był „dżentelmenem”; mówił: „Panowie milicjanci, siąść sobie z tyłu, na krzesłach niech siedzą goście”. Zaczęły się przesłuchania. Pytanie: „czy oskarżony występował przeciw rządowi?”. „Nie występowałem, bo ja tego rządu, który tu jest nie uznaję”. „A jaki pan uznaje?” „Polski rząd emigracyjny w Londynie”. Od tego się zaczęło. „Czy przyznaje się do akcji?” „Do czynu się przyznaję, a do winy – nie”. „Dlaczego?” „Bo to, co robiłem… w moim pojęciu nie popełniałem winy”. Podobnie zeznawało zresztą większość z nas.
[iframe allowfullscreen=”1″ frameborder=”0″ height=”350″ src=”//r.dcs.redcdn.pl/webcache/pap-embed/iframe/9BgM0bru.html” title=”Mjr Szuro: nie występowałem przeciwko rządowi, bo go nie uznawałem ” width=”620″]
PAP: Proces zakończył się wyrokiem śmierci?
Stanisław Szuro: Wyrok się dostaje tak ratami – za przynależność, powiedzmy, 10 lat, wreszcie za udział w wykonaniu wyroku śmierci – kara śmierci; wreszcie ogólny wyrok: wyrok śmierci. Czytali to i czytali w nieskończoność. Wysoki prokurator żądał dziewięciu (wyroków śmierci), ale sąd był bardziej wspaniałomyślny i dał tylko siedem.
Z powrotem trafiliśmy do więzienia; tych, co na śmierć od razu posadzono osobno. Jednego z nas uznali za wariata. On odpowiednio zeznawał, myśmy się też zorientowali i też (zeznawaliśmy) tak, żeby na jego korzyść wychodziło. Ile Harasim wziął za tego „wariata”, to była jego sprawa. Z punktu widzenia winy, on był najbardziej obciążony, bo brał udział w „kropnięciu” oficera NKWD.
PAP: Gdzie pan trafił po zasądzeniu wyroku śmierci?
Stanisław Szuro: Zawieźli nas do Rawicza, tam było drugie śledztwo. To był najgorszy okres. Tam rządził tzw. „krwawy Kazio” (Kazimierz Szymonowicz), który po polsku nawet dobrze nie umiał mówić. W Warszawie niesamowicie „dawał w kość” w UB i w rezultacie dostał wyrok śmierci od podziemia, tylko wykonawca sobie pomylił. Szedł z bratem, a wykonawca pomylił postacie i „kropnął” brata, a jemu tylko rękę przestrzelił. UBowcy, żeby go nie narażać, przenieśli go do więzienia, i tu się zaczął wyżywać na więźniach. Ja po dwóch pierwszych dniach, kiedy siedziałem z „kapusiami”, to pamiętam tylko karcer i twarde łoże. Już miałem dość, już sam czekałem na śmierć. Żałowałem, że nie miałem pastylki.
Ale na szczęście uciekł wtedy Józef Światło i zrobił się szum. I wtedy – żeby zatrzeć ślady – nas, tych najgorszych, zmaltretowanych, przewieźli do Wronek; mnie się wydały rajem. Wreszcie się skończyło śledztwo i zaczął się normalny pobyt w więzieniu. Tam spotykałem różnych ludzi, bo nie było formacji czy organizacji, która by nie miała we Wronkach swoich przedstawicieli.
PAP: Co panu pomogło przetrwać więzienie?
Stanisław Szuro: Przede wszystkim starałem się wmówić sobie – podskórnie zresztą miałem takie przeczucie – że ten wyrok nie będzie wykonany. Nastawiałem się na to, bo bałem się, żeby się nie załamać w momencie wykonania wyroku, nie wygłupić się. Co prawda wiedziałem jak to wygląda, to się tak szumnie nazywało: rozstrzelanie. Prowadzili cię po schodach, ktoś ci nagle z tyłu strzelał z tyłu głowy – tak to wyglądało praktycznie, a potem trupa chowano nie wiadomo gdzie. Wreszcie dowiedziałem się, że jest amnestia, więc już wtedy wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Wylądowałem na 15-letnim wyroku. W więzieniu oczywiście spotykałem różnych ludzi, nasłuchałem się najrozmaitszych historii z różnych dziedzin, począwszy od lotnictwa, skończywszy na podziemiu.
PAP: Jaki był stosunek społeczeństwa do żołnierzy, którzy wychodzili z komunistycznych więzień?
Stanisław Szuro: Różny. Na ogół sympatyczny, niektórzy nawet (podchodzili do nas) z entuzjazmem, takie młode chłopaki. Natomiast byliśmy też obywatelami drugiej klasy. Mogliśmy pracować, nieraz nawet odpowiedzialnie, ale zaszczyty brał zawsze ktoś inny. Kolega kierował budownictwem jakiegoś osiedla, mówił: „to bardzo odpowiedzialna praca, wytępiłem paru, co kradli ponad normy, ale nagrodę nie ja dostawałem, tylko ten, który gdzieś tam niby dyrygował”. Byliśmy jak „muły robocze”.
PAP: Co pan dziś przekazuje młodym ludziom z którymi się spotyka?
Stanisław Szuro: Niech się trzymają zasad Pisma Świętego: bądź albo czerwony, albo biały, a nigdy różowy ani fioletowy. Ja w każdym razie, gdyby mi przyszło drugi raz przeżywać to, co przeżywałem, to oczywiście zmieniłbym pewne szczegóły, ale w zasadzie nie żałuję życia. Patriotyzm znaczy dla mnie to, że kocham swój kraj. Polska mi się po prostu podoba, nie chciałbym w innym kraju żyć.
rozmawiała: Nadia Senkowska
Mjr Stanisław Szuro urodził się w 19 października 1920 roku w Krakowie. Uczestniczył w Kampanii Wrześniowej 1939 roku, w latach 1942-56, z krótkimi przerwami, był więźniem kilku obozów hitlerowskich i komunistycznych. Podczas niemieckiej okupacji zaprzysiężony w organizacji Służba Zwycięstwu Polsce. Brał udział w kolportażu prasy konspiracyjnej. Po wyjściu z więzienia ukończył historię i pracował jako nauczyciel. W zeszłym roku minister obrony narodowej Antoni Macierewicz awansował go na stopień majora.