Szkoła nie lubi internetu i smarfonów. Odwrotnie jak dzieciaki. Nie mieć smartfona to dla dzieciaków obciach. Ale szkoła generalnie nie lubi postępu i nie lubi dzieci. Kocha ględzenie, lekcje, ławki, podręczniki kredę i czarną tablicę. Kocha też stopnie w dzienniku, uczenie na pamięć i testy. A nic tak nie ogłupia jak testy. Najbardziej nauczycieli, bo zwalnia ich z myślenia.
Socjolodzy już dawno odkryli, że istnieje w edukacji zjawisko replikacji przez uczniów pozycji ekonomicznej rodziców. Także w Polsce zjawisko to potwierdzono. Bierze się ono z naśladowania przez uczniów stosunku do wiedzy panującego w środowisku domowym. Szkolnictwo powszechne, co także dowiedziono, tendencję tę umacnia. W detalach psychologicznych sprowadza się to do dwóch sposobów komunikowania się dorosłych z dziećmi. W rodzinach o niższym statusie ekonomicznym dominuje, tak to określają językoznawcy, język instrukcji. Polega on na poleceniach i zakazach. Tego nie rób, rób tylko to, co ci się każe. Przeciwieństwem jest język dialogu. Język w którym komunikacja odbywa się w obie strony, a dziecko ma prawo do zadawania pytań, w tym najważniejszego dla dialogu – „dlaczego?”. W języku instrukcji na pytanie „dlaczego” dorosły odpowiada na ogół – „milcz szczeniaku”. Boi się o autorytet i nie wie jak wyjaśnić młodemu instrukcję. Kiedy ma się wiedzę na pytanie „dlaczego?” łatwo się odpowiada, a jak się ma i autorytet, co rzadkie w edukacji, można nie wiedzieć i się do tego przyznać. Proces edukacji oparty na języku dialogu wymaga od nauczycieli wiedzy, a z tym raczej kiepsko. Szkoła zatem w swojej nauczycielskiej masie idzie na łatwiznę i wybiera język instrukcji, czyli testy. Kształci wykonawców poleceń. Uczy właściwych odpowiedzi.
Można rzecz jasna się z powyższymi tezami nie zgadzać, ale niezgadzając się warto zapytać, dlaczego tak wielu uczniów potrzebuje psychologa, a niektórzy nawet psychiatry, bo statystyka samobójców wśród uczniów raczej przygnębia. Nie znam odpowiedzi, ale bez wątpienia to nie wina uczniów, ale szkoły. A skoro szkoły, to albo to wina kadry nauczycielskiej, albo metody. Innej przyczyny nie ma. A… zapomniałem jest jeszcze opcja, że to wina rodziców, rządu i internetu.
Ale na poważnie. Internet z gigantycznym zasobem informacji, to nieprzebrany dostarczyciel wiedzy. Wiedzy, wobec której podręczniki i nauczyciele są jak nieprzymierzając kropla wody wobec oceanu. I nawet jak staną na uszach, w wolumenie wiedzy, internetu nie przeskoczą. Dlaczego zatem smarfon i internet nie są podstawowym narzędziem pracy nauczyciela? Dlaczego szkoła nie chce zaakceptować informatyki w dostarczaniu wiedzy. Elektroniczny dziennik, owszem, internet do kontaktu z rodzicami, tak, ale dlaczego edukacja brzydzi się podłączeniem uczniów do oceanu wiedzy zawartej w internecie. Czy to za trudne dla nauczycieli?
Szanowni Państwo nauczyciele, przegracie z internetem. Tak jak zepeliny przegrały z samolotami, jak dłubanki z kontenerowcami, jak krzemienne toporki z laserami. I nie pomoże wam Karta Nauczyciela, ZNP, skorumpowana UE, tęczowi edukatorzy. Przejdziecie do historii jak dinozaury. Wykończy Was nie asteroida, nie minister Czarnek, ale smartfon.