Notatnik konserwatysty… nowoczesnego 17. 08. 21
Jeśli dziś porzucam (na moment!) fascynującą skądinąd i aktualną wciąż jak najbardziej tematykę ekologizmu to czynię to z… obowiązku. Obowiązku człowieka, który od bodaj kilkudziesięciu lat „robi w słowie”, jak określił to onegdaj pewien młody językowy troglodyta. Choć przecież tym razem bez towarzyszącej zwykle felietonowej twórczości obawy o… dezaktualizację podjętego tematu, bowiem rzecz śledzę zawodowo, jako się rzekło od lat kilkudziesięciu.
Poczynając zatem od najnowszych działań niech swoiste prawo do zabierania głosu w tej materii stanowi np. autorstwo ponad pięciuset audycji na naszej antenie („Gimnastyka języka” z udziałem językoznawcy prof. Elżbiety Skorupskiej Raczyńskiej) ale też staż nielichy nauczyciela, nauczyciela akademickiego, felietonisty i publicysty, redaktora, adiustatora i korektora m.in. też w wydawnictwach naukowych etc. Otóż, dla porządku jedynie przypominam, że zarówno kultura języka ojczystego, jak jego poprawność stanowiły i stanowią dla mnie wartości niezbywalne. Jeśli dodamy do tego zamiłowanie do logiki, a osobliwie semantyki i retoryki to mam wrażenie, że kompetencje moje w tej materii uznająPaństwo za udowodnione ponad wszelką wątpliwość. Toteż mniemam, że dziś już po podniosłych rocznicach i uroczystościach (maryjnych podwójnie, historycznych i państwowych, wojskowych) przyszedł czas na refleksję smutną i pesymistyczną zgoła, a dotyczącą języka właśnie. I nawet jeśli istotne są tu konteksty prawne, polityczne, społeczne i mentalne, o których nota bene zgrabnie jak zwykle wspomina w swoich felietonach Krzysztof Chmielnik („Szemrana elita” i „Jak cymbał brzmiący””), a i moją m.in. „Patokulturę” też można uznać za celną i profetyczną, to erozja języka wydaje sie swoistym „znakiem czasu”.
„Język jest materią żywą” – zwykła powtarzać wspomniana tutaj wcześniej Pani Profesor (to przez szacunek i wdzięczność), a zmiany języka nawet jeśli nie następują nazbyt gwałtownie to ostatnimi czasy przyspieszają znacznie. I nie chodzi tu o zwykłe młodzieżowe na ogół „zaśmiecanie„ języka, które również jest zjawiskiem niepokojącym, ale o jego zubażanie przez upowszechnianie… wulgaryzmów. Wulgaryzmów, „bluzgów” i przekleństw, które nota bene są częścią języka, ale marginalną, wyjątkową, nieprzyzwoitą i ordynarną, i jako takaniedopuszczalną w przestrzeni publicznej. Toteż brak hamulców w tej materii, również u tzw. osób publicznych (polityków, artystów, naukowców, dziennikarzy etc.) z jednej strony, a przyzwolenie i powielanie tego typu rynsztokowych zwrotów ze strony drugiej, tworzy tę publiczną kloakę, w której trudno znaleźć się osobom kulturalnym. Jeśli jeszcze wiemy co to określenie znaczy.
Wydaje się zatem, że najistotniejsze w tej sprawie jest … moje „ulubione„ sprzężenie zwrotne”, czyli wspomniane tu dwie strony, eskalacja i przyzwolenie nie bez udziału tzw. ogólnej atmosfery np. politycznej, którą tworzy m.in. kompromitująca intelektualnie i kulturowo „totalna opozycyjność”. Choć przecież korzenie tego typu cynicznych działań tkwią głęboko, acz w niedalekiej przeszłości. Toteż i tu nie jestem optymistą.
*Panświnizm, czyli ideologia polegająca na atakowaniu konserwatywnej, katolickiej prawicy i insynuowaniu, że każdy jest świnią, każdy jest w coś umoczony, pojęcie bywa teżrozumiane jako ogólna tendencja do używania języka nienawiści. Jej głównym propagatorem był i jest niejaki Urban, nota bene jeden z wzorcowych beneficjentów „naszych” przemianustrojowych (sic!).
Tekst: Andrzej Pierzchała
Foto: Pixabay