Jan Olszewski niedoceniany twórca prawnych a zatem formalnych ram Solidarności, nigdy nie pchał się na cokół. Ów obrońca wielu działaczy antykomunistycznej opozycji został przez większość tych, których bronił przez wysokimi wyrokami więzienia, zdradzony i poniżony. Sam jednak nigdy nie odwzajemniał podłości jakiej mu ci ludzie, tak wiele zawdzięczający, nie szczędzili. Warto zatem przy okazji jego śmierci przyglądnąć się sylwetce tego niezwykłego człowieka.
Był to socjalista z krwi i kości. Powiązany rodzinnie, poprzez Stefana Okrzeję, z tą terrorystyczną i fanatyczną jego odmianą. Odmianą, która nie wahała się mordować politycznych przeciwników, a przy okazji zabijaniem przypadkowych ludzi. Jednak Jan Olszewski wybrał własną jego odmianę. Tę najbardziej szlachetną. Chrześcijańską, a nie ateistyczną. Dostrzegł, że przemoc w polityce prowadzi do ostrych podziałów. Do rozbijania wspólnoty. Jako nastolatek przeżywał wojnę i zapewne doświadczał podziałów jakie wojna i okupant wywoływali. Jako dorosły rozumiał, że podbijać naród można łatwiej kiedy jest podzielony. Kiedy można go skonfliktować. Jednych skłócić z drugimi.
Był człowiekiem wspólnoty. W chrześcijańskim znaczeniu. A jego wielkim dramatem, dramatem człowieka do gruntu dobrego, była konieczność dokonania podziału. Podziału na tych z którymi wspólnotę można budować i na tych, których przeszłość i mentalność w budowaniu wspólnoty przeszkadzała. Jako adwokat broniący opozycjonistów, doskonale znał mechanizmy czynienia zła, skryte w pozorach. Przejrzał zmowę jaka dokonała się podczas obrad Okrągłego Stołu. Znał słabości tych których wyciągał z więzień i znał perfidię komunistycznej władzy. Kiedy zadawał z sejmowej mównicy pytanie „czyja ma być Polska”, miał na myśli tę zmowę. To oszustwo jakie się w czerwcu 1989 dokonało. Chciał Polski dla zwykłych Polaków, a nie tych jacy się na Polsce chcieli uwłaszczać. Przegrał, a wraz z nim na 30 lat przegrała Polska.
W czasach polityków celebrytów, pięknych oblicz, świetnie dobranych butów do garniturów, wyrzezbionych przez spin doktorów masek, postać Jana Olszewskiego pachnie naftaliną. Przedwojenną jakością najwyższej próby. Jest niczym stare srebro pokryta patyną patosu, posłannictwa, uczciwości do bólu własnym przekonaniem. Nie ma ona nic z blichtru kłamstwa pustych obietnic, cynizmu w manipulowaniu słowami, udawania kogoś kim się nie jest.
Jan Olszewski stanowczo nie był politykiem nowoczesnym, goniącym za sondażami jak pies za rzuconą kością. Wierzył w posłannictwo polityka i służebną rolę władzy wobec społeczeństwa. Wierzył w to wszystko czego nam dzisiaj tak bardzo u polityków brakuje. Przegrawszy nie mścił się, nie obrażał publicznie tych, którzy spiskując, łamiąc zasady starali się go zniszczyć medialnie. Zmuszony do zejścia z areny pokonanym, nadal dyskretnie wpływał na polską politykę. Z dala od mediów jako cichy doradca, mentor, skromny strażnik moralności w polityce. Krytykował też obecną władzę, wierny swojej busoli moralnej. Bo wierzył, że polityka może być moralna. Czy słusznie?